Szczerze nie wiem kiedy ta lista tak się zapełniła. Od powrotu do Polski i pandemii mam wrażenie, że nigdzie nie jeździmy. A tu proszę, stuknęło 50 krajów (tak, mam listę w excelu i tak, spisuję to sobie).
Lista (prawie) wszystkich krajów, w których byliśmy jest tutaj: Odwiedzone kraje. A tutaj z dziećmi: Podróże z dziećmi. Także nie będę ich tu wymienić, bo i po co. Natomiast jest to dobry pretekst, żeby odpowiedzieć na ulubione pytanie znajomych i nie-znajomych: Gdzie Wam się najbardziej podobało? Chociaż ostatnio usłyszeliśmy to pytanie w innej wersji – który kraj Was najbardziej zaskoczył?
No i od razu rozczarowanie – nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na te pytania. Ale za to z łatwością zebrałam 10 najniezwyklejszych przygód. A jak już zebrało mi się na wspomnienia, to jeszcze z rozpędu zrobiłam listę 10 krajów “naj” – naj pod różnymi względami – ale o tym to już w oddzielnym wpisie, bo za długo wyszło.
*Kolejność poza pozycją numer jeden – przypadkowa i zupełnie nie chronologiczna
>> Trekking w Himalajach wokoł Annapurny – październik 2012<<
16 dni, zero kondycji, ubrania i sprzęt kupowane na ostatnią chwilę na Thamelu w Kathmandu i go!
W 2012 roku, dość spontanicznie podczas naszej rocznej podróży po Azji i Australii, zdecydowaliśmy się zrobić trekking wokół Annapurny.
Ogólnie po górach to my za bardzo nie chodzimy. A już na pewno nie z plecakiem od schroniska do schroniska. Ale w podróży, i to długiej, człowiek jest skłonny zrobić więcej 😉 Być tak blisko i nie spróbować?
Trekking wokół Annapurny zajmuje sporo czasu. Niektórzy już 9 dnia przechodzą przez przełęcz, ale jest to ryzykowne ze względu na zbyt szybkie nabieranie wysokości. Nie wiedzieliśmy kiedy następnym razem nadarzy nam się okazja, żeby robić trekking tak niespiesznie, idąc zupełnie swoim tempem i delektując się każdym dniem. Także długo się nie wahaliśmy.
Ostatecznie przeszliśmy przez przełęcz 13 dnia. Po drodze mieliśmy dni odpoczynku i aklimatyzacji.
Można było szybciej. Tylko po co?
Była to absolutnie fantastyczna przygoda i moim marzeniem jest żeby to jeszcze kiedyś powtórzyć – tym razem może trekking do bazy Mount Everest? (To są dwa najpopularniejsze treki w Himalajach, nazywane coca-cola trek – chodzi o to, że niemal każdy jest w stanie je zrobić, bo nie wymagają dużej sprawności).
Dokładny opis treku można przeczytać tu: Trek wokół Annapurny To notatki pisane na bieżąco, każdego dnia. Niestety do wpisów nie dodałam jeszcze zdjęć, ale mam nadzieję, że uda się to niedługo zrobić.
>> Sylwester na aktywnym wulkanie Erta Ale w Etiopii i trip na Depresję Danakilską- 2015/2016<<
Na świecie znanych jest obecnie 8 wulkanów z aktywnym jeziorem lawy. Jeden z nich jest w Etiopiii. Spędziliśmy tam Sylwestra na przełomie 2015 i 2016 roku, podczas naszej podróży poślubnej w Afryce.
Na wulkan wchodzi się w ramach wycieczki na Depresją Danakilską (na północy Etiopii). I cała ta wycieczka to jest absolutnie niesamowite przeżycie. Póki co jednak nie do powtórzenia, bo na tym terenie toczą się walki etniczne i aktualnie cały ten obszar jest zamknięty.
Gdy byliśmy tam w 2015 roku trafiliśmy akurat na jakiś krótki okres, gdy lokalne agencje mogły organizować wyjazdy na Depresję Danakilską. Jechaliśmy jednak w konwoju, cały czas była z nami pokaźna grupa uzbrojonych żołnierzy, a jeden z noclegów mieliśmy tuż obok bazy wojskowej, właśnie ze względów bezpieczeństwa.
Nie są to środki na wyrost, bo w 2009 roku zabito tam kilku turystów, kilku wzięto do niewoli. Już po naszym wyjeździe, w 2019 roku również doszło do zabójstwa turysty na wulkanie.
Żadne ubezpieczenie podróżne nie obejmuje wjazdu na ten teren. Jest to obszar oficjalnie uznany za teren działań wojennych. Mieliśmy najbardziej wypasione ubezpieczenie jakie można mieć (ówczesny pracodawca Fryderyka oferował takie rarytasy), a i tak nie obejmowało tego terenu – było szczegółowo wręcz wymienione, że tego obszaru nie obejmuje (ale już resztę Etiopii jak najbardziej bez problemu).
Z perspektywy czasu myślę sobie, że to było jednak ryzykowne. W sumie mogli nas zabić, a jak nie to przecież ten wulkan mógł wybuchnąć (bo w sumie czemu nie?). A już że nikt nie wpadł do tego jeziora lawy, to naprawdę zdumiewające…
Niestety zdjęć z samego wulkanu nie mogę odnaleźć. Zabronili nam zabierać aparaty. To jeszcze nie były czasy robienia dobrych zdjęć telefonami i te kilka, które zrobiliśmy, gdzieś się zawieruszyło 🙁 Także zostawiam tylko fotki z pozostałej części wycieczki. A kiedyś opiszę więcej i może odnajdę coś z tego wulkanu 🙂
>> Spotkanie z gorylami górskimi w Ugandzie – styczeń 2016<<
Spotkanie z gorylami górskimi zafundowaliśmy sobie podczas wspomnianej już podróży poślubnej w Afryce. Więcej o gorylach, naszej przygodzie i jak to się robi opisałam kiedyś we wpisie Tropienie goryli w Ugandzie.
Powiem tylko tyle, że było to doświadczenie doprawdy niezwykłe. Być tak blisko tych ogromnych zwierząt, których zostało już tak mało. Na szczęście dzięki przeróżnym działaniom populacja goryli górskich odradza się i kolejne censusy pokazują, że osobników jest więcej.
>> Podróż koleją transsyberyjską do Chin – lipiec 2007<<
Pierwsza taka podróż. Daleka, “w nieznane”…;) W 2007 roku wybraliśmy się Transsybirem do Chin. Trasa wiodła następująco: Lublin>Lwów>Moskwa>Irkuck>granica z Mongolią>Ułan Bator>granica z Chinami>Pekin.
Teraz może to brzmieć śmiesznie, ale… w 2007 roku naprawdę w internecie nie było aż tak wielu informacji. Szczerze, to ja nie przypominam sobie żebyśmy w ogóle korzystali z internetu przygotowując się do tego wyjazdu. Tzn. w jakmiś szczątkowym stopniu tak, ale to były czasy drukowanych przewodników LP po angielsku i drukowanych map.
Tak tak drogie dzieci, nie bylo smartfonów, nie mieliśmy gpsa ani internetu w telefonach ani googla mapsów… Bilety na pociąg kupował ojciec znajomej znajomego, który był akurat we Lwowie i nam kupił (nie, nie kupowało się ich przez internet)…
Ach, co to były za czasy. Nam naprawdę wydawało się, że jedziemy na jakąś mega ekspedycję. Absolutnie fantastyczna wycieczka. 9 dni w pociągu. Nie ma z tego wyjazdu opisanej relacji na blogu, ale myślę sobie, że niedługo to spiszę. To fajny wyjazd był. I męża wtedy poznałam 😉
>> Skuterem po Złotym Trójkącie – kwiecień 2013<<
Zdarzyło nam się kiedyś pomieszkiwać miesiąc w Chiang Mai na północy Tajlandii. Pod koniec pobytu wynajęliśmy skuter na 2 tygodnie, zabraliśmy namiot, śpiwory i ruszyliśmy jeszcze dalej na północ. A dokładniej w stronę Golden Triangle, czyli pogranicza Tajlandii, Birmy i Laosu.
Niby nic takiego, ale wtedy wydawało nam się, że mamy wielką przygodę…
Jeździliśmy po malutkich leśnych dróżkach, spaliśmy w namiocie na polach kartofli, jedliśmy w Seven Eleven… Zobaczyliśmy zupełnie inną Tajlandię, taką nie turystyczną, a jeśli już to bardziej expatową. Mało tam białasów wpadających na tajskie plaże, a więcej białasów, którzy tam się osiedlili.
No i doświadczyliśmy niezwykłej uprzejmości Tajów, nie takiej na pokaz turystycznej. Pomogli nam przeogromnie, gdy złapaliśmy gumę daleko daleko od wiosek i miast. I pomogli nam, gdy jeżdżąc po krętych górskich drogach przegrzaliśmy hamulce w naszym skuterku…
Fajna to była przygoda, takie uczucie wolności i lekkości. Co prawda ja się trochę bałam spać pod namiotem na dziko, serio myślałam, że ktoś nas zamorduje, ale to już tylko kwestia mojej wyobraźni…
>> Salar de Uyuni – marzec 2009<<
Wycieczka na Salar de Uyuni w Boliwii to taki południowoamerykański klasyk. Najpierw trafiliśmy do backpackerskiego raju w Atacamie (miasteczko w Chile na obrzeżach pustyni Atacama). Stamtąd wyruszają wszystkie wycieczki do Boliwii.
To są trzy dni wypełnione tak przepięknymi widokami, że aż dziw, że nie ma tam tłumów instagramowych influ. No chociaż może nie dziw, bo nie jest tam ani łatwo ani tanio dotrzeć. A na miejscu trudno o luksusy.
Atrakcyjności całej wycieczce dodawał nasz lokalny kierowca, który oczywiście nie mówił po angielsku, a my nie mówiliśmy po hiszpańsku (a już na pewno nie w chilijsko-boliwijskiej odmianie).
Kierwowca ów raczył nas opowieściami i anegdotami przez trzy dni i od ilości zżutej koki zależało tylko ile rozumiemy, a ile nie (oczywiście zależność ta była wprost proporcjonalna, pod koniec wyjazdu prowadziliśmy już całe dysusje…).
To wycieczka z rzędu tych, które chcesz koniecznie kiedyś powtórzyć. Tylko nie bardzo potem jest kiedy. Także tak, śpieszcie się podróżować, dopóki nie macie dzieci 😉
>> Podróże pociągiem po Chinach i Indiach<<
Chiny i Indie to duuuuże kraje. Duże i pełne ludzi, którzy przemieszczają swoje kraje pociagami jakby nieustannie.
Wsiadając do pociągu w Indiach czy Chinach ma się wrażenie, jakby cały kraj właśnie wybierał się w podróż. I tak jest za każdym razem.
Te tłumy na dworcach i w pociągach są… zdumiewające.
W Indiach spędziliśmy 2 miesiące, w Chinach 3 miesiące i trochę tymi pociągami pojeździliśmy. I trudno tu o błąd poznawczy.
No oni tak serio, cały czas w tych pociągach. A te pociągi to mają trasy po 18 godzin, 26 godzin, 30 godzin… 30 godzin bez miejsca leżącego…
Przez cały czas jest polowanie na miejsce. W nocy śpi się wszędzie, łącznie z podłogą w toalecie. My raz spaliśmy na starych gazetach rozłożonych w przejściu między wagonami (to w jakimś pociągu w Chinach).
W Indiach zdarzyło nam się jechać 33h. Z Amritsaru do ??. Mieliśmy miejsca leżące nawet. Ale szybko przekonaliśmy się, że nie bardzo możemy sobie do nich rościć prawo. W nocy obudziłam się z dwójką dzieci śpiących ze mną… Nie moje dzieci to były, bynajmniej.
Także takie to różne przygody pociągowe. Dośdwiadczenie doprawdy osobliwe. Ale już nie na nasze lata. Next trip pociągowy planujemy w innych klimatach – będzie Szwajcaria i pociągi panoramiczne – stay tuned!
>> Statkiem w hamaku przez Amazonkę – marzec 2009<<
To było tak dawno, że już wydaje się jakby nigdy się nie wydarzyło… A jednak, zdjęcia nie kłamią, byliśmy tam, zrobiliśmy to 😉
Nie pamiętam zupełnie jak wpadłam na pomysł, żeby płynąć łódką z Puccalpy do Iquitos. Co to był za pomysł w ogóle? Nie wiem. Pewnie przeczytałam w jakiejś książce i chciałam poczuć się jak zdobywca 😉
Dla nie wtajemniczonych: Pucallpa to miasto na obrzeżach Amazonii w północnym Peru. Iquitos to z kolei miasto w sercu Amazonii, do którego nie da się dotrzeć drogą lądową. A jedynie rzeką. Rzeka to Ukajali (dopływ Amazonki). Przypuszczam, że nazwa Ukajali juz obiła Wam się o uszy.
Natomiast Iquitos, nie jest to jakaś wioska, tylko regularne miasto. W dodatku z całkiem pokaźną reprezentacją “białych”. Może przemawiały przeze mnie przeczytane książki, ale ja serio czułam się tam trochę jak w czasach kolonizacji (nie ma to mieć pozytywnego wydźwięku jakby co).
Wracając do statku – w związku z tym, że nie dało się tam dotrzeć drogą lądową, to wsiedliśmy na statek. Statek towarowy, który na jednym z pokładów przewozi też ludzi. Tylko że tam nie ma kajut, o łóżkach nie wspominając. Są za to metalowe pręty, do których każdy może przywiązać hamak. W cenie biletu jest nawet wyżywienie – na pokładzie jest najprawdziwszy kucharz, który coś tam pichci. Nie mam pojęcia co to było, ale jedliśmy to przez te ponad 3 doby i przeżyliśmy (głównie to były ziemniaki i inne warzywa).
Z Iquitos wydostaliśmy się już samolotem, bo czas nas gonił i nie mogliśmy sobie pozwoić na kolejną co najmniej trzydniową wycieczkę statkiem.
Jeśli zafascynowała Was ta historia to tutaj jest opis płynięcia statkiem: Statkiem do Iquitos