Rok temu wróciliśmy do Polski po kilku latach życia za granicą.
Przez siedem lat mieszkaliśmy w Londynie, wcześniej podróżowaliśmy przez rok po Azji i Australii. Do Polski przeprowadzaliśmy się pod koniec stycznia 2020 roku, z miesięcznym niemowlakiem i 2,5-latką.
Wszystkie zdjęcia w tym tekście to Barbican, miejsce gdzie mieszkaliśmy w londyńskim City przez ostatni rok życia w UK. Swoją drogą, miejsce z ciekawą historią i niezwykłą, brutalistyczną architekturą.
Wszystkie nasze rzeczy z Londynu najpierw pojechały do moich rodziców w Lubartowie. I my też. Po kilku dniach odpoczynku pojechaliśmy na tydzień do Warszawy, żeby znaleźć mieszkanie i przedszkole dla Nelli.
Był początek lutego.
W tydzień obejrzeliśmy dziewięć przedszkoli i 13 mieszkań. Z 2,5 latką (kto przeżył ten wiek ten wie), i dwumiesięcznym niemowlakiem. Nie polecam. Ale przeżyliśmy, znaleźliśmy mieszkanie idealne (tak je oceniam po roku) i przedszkole. Przywieźliśmy nasze rzeczy.
Była połowa lutego.
Planowaliśmy szybko się rozpakować, odświeżyć znajomości, zadomowić w Warszawie, poszukać ulubionych knajp, najfajniejszych atrakcji dla dzieci. A potem ruszyć w podróż. USA i Hawaje. Na dwa miesiące, może dłużej.
No i tak. Tyle o planach. Przyszedł marzec i zamknął nas w domach.
Podróże odwołane, znajomości po powrocie odbudowywane przez skajpa, ulubione knajpki znajdowane na Wolt. Nie taki miał być nasz pierwszy rok po powrocie do Polski, pierwszy rok z dwójką dzieci i trochę taki pierwszy rok nowego życia.
W dodatku wyszedł rok bez podróży zagranicznych. Najdalej dojechaliśmy na Kaszuby, w sumie raz nawet byliśmy na Okęciu (ale nie udało nam się wsiąść do samolotu, bo nie wiedzieliśmy, że potrzebujemy dodatkowych dokumentów – Zakynthos nadal na nas czeka).
Mentalnie byliśmy w Polsce już od dawna. Chyba właśnie dlatego mieliśmy ogromną tolerancję na wszystko co niefajnego napotykaliśmy po powrocie. Szczerze mówiąc, nie było tego aż tak dużo. Jak się okazuje, nastawienie naprawdę czyni cuda, nawet z urzędami…
Co się okazało największą zmianą?
Paradoksalnie standard życia. Kto mieszkał w UK, ten zrozumie.
W Londynie koszty życia są ogromne, ciężko jest mieszkać blisko centrum, a Londyn jest po prostu wielki. Gdy mieszkasz w trzeciej czy czwartej strefie, dojeżdżanie do centrum jest męczące. Poza pracą, w weekendy, często po prostu nie chce się nikomu do centrum już jechać. Wycieczka do muzeum czy nad Tamizę to cała wyprawa. Samochodem słabo, bo wpakujesz się w korki, potem nie ma gdzie zaparkować. Pociągiem, metrem daleko, długo, przesiadki, brak wind, schody, jednym słowem z dzieciakami wózkowymi ciężko (i jeszcze jak po drodze dziecko chce trzy razy siusiu).
Czyli niby mieszkasz w Londynie, ale na obrzeżach i korzystasz z Londynu całe nic.
Dlatego my na ostatni rok przeprowadziliśmy się do centrum, żeby z Londynu skorzystać jak najwięcej.
Za to w Warszawie wszędzie mamy maksymalnie 15 minut samochodem. W odległości pieszej mamy kilka fantastycznych parków, basen, Wisłę, stadninę koni i korty tenisowe (z dwóch ostatnich jeszcze nie korzystamy, bo Nella za mała, ale do koni już się przymierzamy).
Kolejna sprawa – coś co miało ogromny wpływ na naszą decyzję, to duży wybór świetnych przedszkoli.
Wiem, że znajomi nie podzielają moich negatywnych opinii o przedszkolach w Londynie, więc nikogo nie będę przekonywać. Moje doświadczenia są jednak takie, że przedszkola (i żłobki), to dzikie przechowalnie, w których płaczącym dzieckiem nikt się nie przejmuje.
Byłam świadkiem gdy dziecko tak mocno i długo płakało, że w końcu z tego płaczu usnęło na podłodze. Działo się to w przedszkolu, które otrzymało wiele nagród i było rzekomo najlepszym w okolicy. Nella poszła tam pięć razy. O rodzicielstwie bliskości czy non violent communication to nikt w Londynie nie słyszał i chyba jeszcze długo nie usłyszy.
Było dla mnie oczywiste, że ani Nella ani Nikoś nie pójdą do żłobka ani przedszkola w Londynie. A ja chciałam wrócić do życia zawodowego.
Może zainteresuje Cię temat urlopu macierzyńskiego w UK – tutaj obalam kilka mitów.
W Polsce, w Warszawie, odwiedziliśmy za to wiele przedszkoli, w których naprawdę szanuje się potrzeby i uczucia dziecka. I tak owszem, były to prywatne przedszkola (bo akurat chciałam przy okazji dwujęzyczne i Montessori), ale wcale nie za duże pieniądze. Koszt przedszkola w Londynie? Spokojnie z £ 1300 miesięcznie. Dziękuję…
Nie bez znaczenia były też kontakty z dziadkami i resztą rodziny – dzieciaki widują teraz dziadków raz na miesiąc prze kilka dni, tydzień. Mają szansę zbudować relację, jakiej nigdy nie zbudowałyby gdybyśmy mieszkali nadal za granicą. Gdy widzę jak Nella cieszy się z wizyt u babci i cioci (bo oprócz babci mamy jeszcze najulubieńszą ciocię w moim rodzinnym mieście), to naprawdę żal byłoby to jej odbierać.
Nie powiem, wizja podrzucenia dzieci choćby na jeden – dwa dni i pobycia trochę bez nich również miała tu znaczenie. I chylę tu czoła moim koleżankom z Londynu, które nadal dzielnie same zajmują się maluchami, bez pomocy babci czy cioci, która zabierze dzieciaki na spacer przynajmniej raz na tydzień albo podrzuci obiad.
Co jeszcze? Może zabrzmi to błaho, jak coś zupełnie nieistotnego, ale… bardzo tęskniłam za polskim, gorącym latem, spędzanym nad wodą. Bo dla mnie lato to woda. W Londynie niezwykle mi tego brakowało. Nie ma tam w pobliżu jezior, nie ma plaż, nie można pojechać nad morze. Nie mówiąc o tym, że lato jest krótkie i upalne tylko przez chwilę.
Nie ma też wiosny, nie ma prawdziwej zimy. Większość roku to szara i mokra jesień, raz cieplejsza, raz zimniejsza.
Przez siedem lat szukałam gdzie w pobliżu Londynu można pochlapać się w wodzie – także jak ktoś wie, będę wdzięczna za informację. Tylko nie mówcie mi o Brighton czy Bournemouth – w moich standardach to nie jest ani morze, ani plaża 😉
Ale jest też wiele rzeczy, za którymi tęsknię
Brakuje mi Londyńskiego street foodu (bao bao na Borough Market czy ulubionych restauracyjek (Wahaca, I miss you). Brakuje mi kawy z Pret a Manger pitej na spacerkach z dzieciakami, poranków w Tate Modern, gdy Nella wstawała o 5:00 rano i z braku pomysłów ciągle tam lądowałyśmy (bo przez ostatni rok mieszkaliśmy niedaleko).
Brakuje mi opery, muzeów i całej tej artystyczno-kulturalnej atmosfery.
Brakuje mi tego, by nie rozumieć o czym mówią ludzie na ulicy. Tej mieszanki narodowości i języków. Mogłam jechać metrem, słyszeć pięć czy sześć różnych języków i żaden z nich nie był angielskim (ani polskim).
Brakuje mi fantastycznych książek dla dzieci po angielsku za grosze. I small talków, tego że ludzie są dla siebie mili, nieważne czy to sztuczne czy puste. Jak mam do wyboru – wolę uśmiechniętą recepcjonistkę od gburowatej.
I brakuje mi ludzkich urzędów i przepisów napisanych ludzkim językiem. Tego, że zagłębiając się w urzędowe wytyczne po angielsku więcej rozumiałam niż czytając polskie przepisy po polsku.
Czy żałujemy powrotu?
Nie, nie i jeszcze raz nie.
Przede wszystkim byliśmy już bardzo zmęczeni Londynem, Wielką Brytanią i Brytyjczykami. Powrót planowaliśmy od dawna. Czekaliśmy tylko na narodziny Nikosia i sfinalizowanie spraw związanych z brytyjskim obywatelstwem.
Wszystkie nasze rzeczy spakowaliśmy jeszcze przed porodem, a po porodzie zostaliśmy w Londynie już tylko przez miesiąc żeby upewnić się, że wszystko jest ok z maluszkiem.
Czekaliśmy też na brytyjskie paszporty (o tym jak wyglądało ubieganie się o brytyjskie obywatelstwo i paszport opowiedziałam jakiś czas temu na Insta stories – jest zapisane w highlights).
A czy kiedyś wrócimy do Londynu?
Na stałe, “na zawsze” to już chyba nie.
Ja przez cały rok od powrotu nie mogłam wręcz myśleć o Londynie. Tak bardzo miałam dość mieszkania tam.
Ale nadal czujemy się z Londynem związani. Chcemy tam często wracać w roli turystów. Zresztą, mamy brytyjskie obywatelstwo, mamy tam mieszkanie. Dzieci wychowujemy dwujęzycznie i chcemy żeby czuli się tam swobodnie, jak u siebie.
Tak, chyba już trochę tęsknimy za Londynem… Jako remedium na tę tęsknotę zaczęłam nawet pisać przewodnik po Londynie z dziećmi. Także – stay tuned.