Na Deresję Danakilską dotarliśmy na przełomie 2015 i 2016 roku, podczas podróży poślubnej w Afryce. Było to nasze pierwsze zetknięcie z Etiopią, bo po wylądowaniu w Addis Ababie nawet nie wyszliśmy z lotniska tylko po kilku godzinach polecielismy na północ, do Mekele, skąd miał wyruszać trip.
Wszystko zarezerwowaliśmy wcześniej, jeszcze będąc w Londynie (wtedy mieszkaliśmy w Londynie), bo był to okres świąteczny i chcieliśmy spędzić Sylwestra na wulkanie. Podobny pomysł miało sporo osób, także nie chcieliśmy ryzykować, że zabraknie dla nas miejsca.
Całość organizowała agencja ETT (Ethio Travels & Tours), która ma już wiele lat doświadczenia w organizowaniu tych wypraw i jeśli ktoś chciałby wybrać się naszymi śladami to mogę ich polecić. Tylko ostrzegam, że nie będzie to eksluzywna wycieczka 🙂
Na północ Etiopii
Po przylocie do Mekele poszliśmy spać 😉 Mieliśmy wcześniej zarezerwowany hotel w budynku nad agencją, skąd następnego dnia mieliśmy ruszać na trip. Spodziewaliśmy się meliny, a warunki było wręcz komfortowe, jak w porządnym kilkugwiazdkowym hotelu…
Nie było to bez znaczenia po całej dobie w podróży – wcześniej byliśmy w Ugandzie, wylot do Etiopii mieliśmy w nocy, potem koczowaliśmy do rana na lotnisku, przespaliśmy się tylko trochę na krzesłach. Dopiero na późne popołudnie dotarliśmy do Mekele i do hotelu (iście królewska podróż poślubna..).
Dzień 1: Mekele – solnisko
Na trip ruszamy o 10:00 spod biura agencji. Czeka już całkiem spora grupa turystów. Spodziewaliśmy, że będzie nas jechać kilka samochodów, ale że aż tyle?!?
Ostatecznie jedziemy w 9 czy 10 jeepów. To chyba nie jest standardowa liczba, ale zbliża się Nowy Rok i chyba wszyscy chcą spędzić go na wulkanie. Zazwyczaj jednego dnia rusza kilka grup i mają różną kolejność “zwiedzania”. W tym przypadku wszyscy jedziemy razem, bo każdy chce dotrzeć na wulkan 31 grudnia.
Trochę jesteśmy zaskoczeni i rozczarowani. Ale po chwili lądujemy w aucie z parą fajnych Belgów i już czekamy na wspólną przygodę.
Jedziemy długo. Klimatyzacja w samochodzie ukrywa przed nami prawdziwą temperaturę na zewnątrz. Gdy zatrzymujemy się na lunch, każdy od razu chowa się w grubych murach. Jest tak niesamowicie gorąco, że nawet idąc od auta do chatki te kilkanaście metrów, szukamy cienia.
Etiopia: Depresja Danakilska
Danakil, czyli Depresja Danakilska, teren na którym się znajdujemy, to jeden z najniżej położonych i najgorętszych miejsc na ziemii. Ponda 100 metrów poniżej poziomu morza (w najniższych punktach 125 ppm), gdzie śednia temperatura to 34 stopnie.
Odnotowano tutaj nieoficjalny rekord najwyższej tempratury – gdzieś przeczytałam, że 60 stopni. Ale przywołuję anegdotycznie, bo wiadmo, że każdy walczy o turystę i podkręca te wszystkie rekordy (Jak byliśmy w Atacamie w Chile, to twierdzili, że tam najgoręcej..).
Solne Jezioro Afrera
Tego dnia właściwie cały czas jedziemy. Przystanki robimy tylko na siusiu – bynajmniej nie w żadnych toaletach. Trzeba sobie znaleźć kawałek krzaczka i skorzystać. Gorzej, że te krzaczki to trzeba dzielić z kilkudziesięcioma innymi osobami. Kierowcy zaskakująco dbają o naszą prywatność, wskazują gdzie iść i sami idą w innym kierunku. I jeszcze każą panom iść na drugą stronę drogi a paniom zostać przy samochodach, żeby lepiej się zasłonić… Bo tych krzaczków na tym pustkowiu to za dużo nie było…
Ostatni odcinek przed noclegiem to już nie normalna droga a solnisko. Coś jak Salar de Uyuni w Boliwii. Tylko Uyuni jest na powierzchni suche, a tutaj suche są tylko obrzeża jeziora. W najgłębszym miejscu woda ma zdecydowanie ponad metr głebokości.
Widzimy karawany wielbłądów i osiołków, obładowane kamiennymi klockami. Bardzo smutny to widok, widać że im ciężko.
Wracają z kopalni soli, która jest po drugiej stronie jeziora. Będziemy tam jechać jutro rano. Dziś oglądamy tylko zachód słońca i jedziemy na nocleg.
Śpimy na pryczach pod gołym niebem. Jest tak niesamowicie gorąco, że dopiero nad ranem czuć przyjemny chłód. Po drugiej stronie drogi jest jednostka wojskowa.
Dzień 2: Dallol i Kopalnia soli
Wstajemy około 5:00. Śniadanie i ruszamy jak zaczyna świtać, chwilę po 6:00.
Jeszcze jest znośnie, ale już czuć, że będzie gorąco. Jedziemy z powrotem nad słone jezioro, tylko tym razem przekraczamy je. Wstaje słońce, dopiero widzimy, że jedziemy po wodzie. Momentami woda sięga maski samochodu.
Jedziemy nad jezioro Dallol. Jezioro, a właściwie technicznie wulkan.
Wulkan Dallol
Samochody nie podwożą nas pod samo jezioro, czeka nas około półgodzinny spacer. Idą z nami uzbrojeni żołnierze, którzy dołączyli do konwoju rano. Cały ten teren jest zamieszkany przez lud Afarów, którzy walczą o autonomię. W przeszłości zdarzały się napady na turystów. W 2012 roku kilku zabito i kilku wzięto do niewoli.
Teraz każdemu wyjazdowi towarzyszą uzbrojeni żołnierze. Nie wiem na ile to pomogłoby w razie ataku, ale niech będzie. Dodam tylko, że żadne ubezpieczenie podróżne nie obejmuje tego terenu. Jest to teren uznany za objęty działanimi wojennymi i po prostu nie da się kupić na to ubezpieczenia…
Na Dallol spędzamy około 2 godzin. Trochę chodzikmy sami, trochę pokazują nam gdzie możemy stawać. Lepiej nie wpaść do tych malowniczych kraterków… Mieszanka gazów, która powoduje te niesamowite kolory, zatruwa też powietrze. Przez większość czasu zakrywamy usta i nos, bo wydobywające się ze źródeł gazy są duszące. Nie mówiąc o strasznym smrodzie…
Około 10:00 już wracamy do samochodów. Nikt nie protestuje, to ostatnie minuty kiedy da się jeszcze wytrzymać na słońcu. Każdy z ulgą wskakuje do klimatyzowanego auta.
Odwiedzamy jeszcze kopalnię soli , z której wielbłądy i osiołki widzieliśmy wczoraj. Obserwujemy jak ręcznie wydobywana jest sól. Zaczepia nas Kanadyjczyk, chyba słyszał,że mówimy po polsku. Mówi, że w poprzednim tygodniu był w Polsce i zwiedzał kopalnię soli w Wieliczce.
Dzień 3: Wulkan Erta Ale
Znowu cały dzień w drodze. Trochę po asfalcie, potem po piachu, na koniec po zastygłej lawie.
Telepie strasznie. Ale tak naprawdę na maksa. Po takich wertepach chyba jeszcze nie jechaliśmy. Każde auto ma koła zapasowe, linki holownicze i inne przeróżne sprzęty. I już wiemy po co.
Momentami dziury są tak głębokie, że samochód dosłownie przechyla się na bok. Albo są tak strome podjazdy, że wydaje nam się, że po prostu zrobimy autem fikołka… Nic takiego się nie dzieje (kierowcy pewnie znają te wertepy na pamięć), ale jedno z aut faktycznie utyka w dziurze i inne samochody je wyciągają. Akcja trwa dość krótko, serio wygląda jakby kierowcy mieli to wszystko już przetestowane tysiąc razy…
O 17:00 dojeżdżamy pod wulkan. Wczesna kolacja, przepakowanie się. Na wulkanie spędzimy noc, zabieramy tylko wodę, śpiwory i… papier toaletowy. Przed wyjściem spędzamy kilka godzin na rozmowach. Jest tu towarzystwo z całego świata. Słuchamy opowieści kobiety, która wychowała się w dżungli w Lesotho. Jest biała, jakby ktoś pytał…
O 19:30, jak jest już ciemno i słońce nie parzy, ruszamy pod górę. Na miejsce docieramy około 23:00. Nowy Rok witamy wpatrując się w bulgoczące jezioro lawy w kraterze.
Tylko jeszcze gdyby udało mi się odnaleźć zdjęcia z tego wulkanu… Niestety nie wiem gdzie są 🙁
Dzień 4: Powrót do Mekele
Z wulkanu schodzimy nad ranem, wsiadamy do auta i cały dzień jedziemy z powrotem do Mekele.
Ten trip to była jedna z najbardziej odjechanych rzeczy, jakie w życiu zrobiliśmy… Jak chcecie poczytać o innych podobnych akcjach to tu kilka zebrałam: 50 KRAJÓW W 15 LAT – NAJBARDZIEJ ODJECHANE PRZEŻYCIA