1465 kilometrów, Honda PCX 150cc full automatic, plecak, namiot, góry, wodospady, lasy, kręte drogi, strumyki, rzeczki, słonie… Tak można podsumować naszą kilkudniową przejażdżkę po północy Tajlandii.
Preludium
Ale zanim opowiemy Wam co i jak, to musicie poznać historię innej wycieczki. Miesiąc temu, mieszkając jeszcze w Chiang Mai, musieliśmy wyjechać na moment z Tajlandii, żeby odnowić wizę. Z Chiang Mai najlepszym do tego miejscem jest granica z Birmą w miejscowości Mae Sai. A że po drodze miały być piękne widoki, to wynajęliśmy skuter, zaplanowaliśmy dwa noclegi gdzieś na trasie i ruszyliśmy.
Wszystko pięknie, widoki są i wiatr we włosach jest. Aż do wieczora, gdy pod samym Mae Sai łapiemy gumę. Ale to jeszcze nic strasznego, już po kilku minutach miejscowi spieszą nam na ratunek, ściągają pobliskiego fachowca i dziura załatana.
Kilkadziesiąt minut później siedzimy już w hostelu rozmyślając o pięknych widokach czekających nas następnego dnia. Ale rano zamiast widoków, na dzień dobry niespodzianka – w kole nie ma powietrza! Chyba trzeba było jednak pojechać jeszcze do warsztatu i założyć nową dętkę, ale tacy z nas fachowcy, że uznaliśmy, że jak łatka jest to będzie działać. Ale nie działa. No to znów reperacja, tym razem w profesjonalnym salonie Hondy. Nasz skuter dostaje nową dętkę, a my dostajemy starą z trzeba dziurami. I możemy ruszać. Szybka wizyta na granicy po pieczątki, a potem zamiast autostradą do Chiang Mai, wybieramy górską drogę wzdłuż granicy z Birmą.
Już po kilku kilometrach jesteśmy zachwyceni. Wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej, nasz skuterek nieźle sobie radzi, choć rekordów prędkości nie pobijamy… Co kilka minut przystanek na zdjęcie, na podziwianie widoków, na odpoczynek dla rozgrzanego silnika…
Wyżej i wyżej, stromo coraz bardziej, zakręty mają 180 stopni, w dodatku pod górę. Skuter pyrka z coraz większym trudem, już trudno powiedzieć, że jedziemy. Raczej wczołgujemy się przez kolejne centymetry, wolniej i wolniej. W końcu skuter staje. Gaśnie. Ok, przegrzał się, trzeba zaczekać. Spychamy go na bok, ale łatwo nie jest, bo strasznie stromo i ślisko.
Upss
Czekamy kilkanaście minut, kilkadziesiąt i nic. Nie chce zapalić. Czekamy jeszcze kolejnych kilkanaście minut i w końcu zatrzymujemy kogoś z przejeżdżających. Próbują odpalić, ale nic z tego. W końcu mówią, że zjadą na dół i poproszą policję, żeby po nas przyjechała. Czekamy więc z pół godziny, chyba nawet dłużej, ale nikt po nas nie przyjeżdża, mijają nas tylko kolejne motorki. A pomocy nie ma.
W końcu zatrzymujmy dwóch młodych chłopaków, co jadą pod górę. Wcale nie tak chętnie się zatrzymują, bo jest ślisko i stromo. Najpierw muszą podjechać wyżej, na zakręt, bo tam równiej. Chłopaki gdzieś dzwonią, ale nie bardzo wiedzą jak nam pomóc. Do tego ani słowa nie mówią po angielsku. Zatrzymują jeszcze młodą dziewczynę jadącą na motorze na dół. Dogadują się w końcu, że mamy jechać na dół. Ale jak? A no tak, że ja wsiadam jako pasażer do dziewczyny, a Fryderyk zjeżdża na wyłączonym silniku. Jedziemy tak dobre trzy kilometry, zanim pojawia się pierwszy podjazd. Tutaj już nie da się jechać na luzie. Pchać za ciężko. Dziewczyna zostawia nas więc w pobliżu wioski i mówi, że zjedzie na dół po mechanika. Dopychamy skuter w cień, bliżej wioski i czekamy. Mijają minuty, dziesiątki minut. Ciągną się w nieskończoność, nie wiemy czy znów nas nie olali i czy zatrzymywać kolejnych ludzi czy czekać.
W końcu po niecałej godzinie przyjeżdża dwóch młodych chłopaków na motorze. Mają ze sobą akumulator i dwie świece. Wymieniają wszystko, ale nasza Honda Click dalej nie rusza. Sprawdzają co się da, tak na środku drogi, bez narzędzi. Ale nic nie mogą wykombinować. Trzeba jechać do warsztatu. Tylko jak, skoro tu jest po górę? Ja wsiadam więc jako pasażer na działający motor, a drugi mechanik wsiada na naszego Clicka, Fryderyk z tyłu i jedziemy. Przejeżdżamy bocznymi, bardziej stromymi zjazdami, dzięki czemu łatwiej nabrać prędkości i pokonać potem lekkie podjazdy. Jak kończy się górka „mój” mechanik popycha nogą Clicka i jakoś udaje nam się dojechać do wioski, do warsztatu.
Operacja
W warsztacie rozkładają naszego skuterka niemal na części pierwsze. Ale wszystko wydaje się działać. W końcu docierają do silnika. Wyciągają coś długiego ze środka, sztuk cztery, w tym dwa łamią się w palcach (cylindry?). Teraz telefoniczna konsultacja z agencją od której wynajęliśmy skuter. Ile to wszystko będzie kosztować i czy robić. No robić, bo przecież musimy jakoś dotrzeć z powrotem te 200 kilometrów. Cała naprawa trwa kilka godzin, my siedzimy w warsztacie patrząc na tę operację niemal jakbyśmy czekali w poczekalni szpitala. Naprawią czy nie? A jak nie naprawią? To co zrobimy? W końcu jednak składają wszystko po woli do kupy, próba generalna i… działa!
Międzyczasie zrobiło się późne popołudnie, jesteśmy głodni, zmęczeni i oczywiście nie ma mowy o wracaniu na trasę. Dojeżdżamy więc na nocleg w okolice Chiang Rai i następnego dnia spokojnie, bez przygód, wracamy główną drogą, wcale nie prostą i płaską, do Chiang Mai.
Ruszamy jeszcze raz
Motorek się popsuł, ale nie myślcie sobie, że nas to zniechęciło. Tych kilka pięknych widoków, które zdążyliśmy zobaczyć przed wizytą w warsztacie były skuteczną zachętą by jechać jeszcze raz. Od razu po powrocie siedliśmy do planowania nowej trasy. Przez kolejne dni Fryderyk rozpracowywał numery dróg, gdzie skręcić, ile damy radę przejechać, gdzie tankować. Ja czytałam o kolejnych miejscach na malowniczy nocleg, szukałam atrakcyjnych miejsc po drodze do zwiedzenia…
I tak minął miesiąc, znów musieliśmy przedłużyć wizę. Wynajęliśmy więc skuter, zapakowaliśmy plecak i w drogę.