Patrzycie na wymuskane zdjęcia na fejsbuku i Insta i myślicie, że u nas to tylko sielanka, uśmiechy na buźkach od rana i wszyscy w skowronkach? Taaa…

Przede wszystkim – nie nazywajmy tego wakacjami 😉 Nasz ostatni urlop nad Gardą mogę podsumować w jeden sposób – ciężka praca 😉 No ale sami chcieliśmy, nikt nam przecież nie kazał…
Zobaczcie jak to naprawdę było.
Dzień pierwszy
Leje, wieje i pada, temperatura odczuwalna ze 12 stopni. Nella budzi się z okropnym katarem i konsekwentnie odmawia założenia czegokolwiek więcej niż koszulka z krótkim rękawem.
Pół dnia spędzamy w galerii handlowej, a drugie pół w restauracjach, żeby nam dziecię nie zamarzło – włożenie ubrania na siłę odpada. Grecka tragedia w 3 aktach i moje poważne obawy czy zaraz ktoś nie wezwie policji, bo znęcamy się nad dzieckiem…

Dzień drugi
Dalej pada, wieje i zimno jak diabli, ale przynajmniej Nella zakłada kurtkę. Za to odmawia drzemki, mimo że pada na twarz. Ale spać nie.
W foteliku w samochodzie to nawet nie marzymy, że zaśnie. Zazwyczaj zasypia w wózku. W skrajnych sytuacjach na rękach u tatusia. Dziś za to urządza sobie imprezkę w wózku, gada jak najęta. Oczywiście około 15:00 jest już mega zmęczona, ale spać nadal nie. Także do 19:00 (wtedy udaje się ją położyć) jest marudna i chce być tylko u mnie na rękach. A u mnie na rękach to za bardzo być nie może. W 7 miesiącu ciąży naprawdę nie jest mi łatwo nosić dwulatkę dłużej niż 5 minut.
Dzień trzeci
Ładna pogoda, słońce, Nella wstaje z dobrym humorem. Nawet wsiada do fotelika samochodowego. Po 10 minutach jazdy autostradą wymiotuje.
Postój, na szczęście mamy ubranie na zmianę, nie trzeba wracać. No i na szczęście to tylko jednorazowy epizod, najwidoczniej coś jej zaszkodziło.
Po chwili znowu ma dobry humor, dalszych oznak potencjalnej choroby lokomocyjnej brak.

Dzień czwarty
Nella zasypia na drzemkę przed 10 rano… Bo tak. Także ten. O 15:00 jest już padnięta i zmęczona. Czyli marudna. W dodatku głodna, bo nic jej nie smakuje…
Plany zrobienia ładnych rodzinnych zdjęć stają się odległymi marzeniami.
Reszta dnia to stąpanie po cienkim lodzie czy też spacer z bombą zegarową (jak macie dwulatków to wiecie o co chodzi).
Dzień piąty
Udaje nam się wyjechać zgodnie z planem. Nella wytrzymuje ponad godzinę jazdy – niebywałe! Zasypia zaraz po dojechaniu na miejsce. Mieliśmy zwiedzać, ale dwie godziny nie mogą się zmarnować – siadamy na kawę. To chyba pierwsza chwila realnego odpoczynku od przyjazdu.

Dzień szósty
Nella biega na golasa i nie daje się ubrać. Mówimy, że jedziemy do restauracji i to ją przekonuje (??) żeby założyć jednak ubranie i wsiąść do fotelika (kto zrozumie dwulatkę?) Idzie na drzemkę o standardowej porze. Bez większych problemów. Mamy relaks, siadamy na kawę. Siedzimy w knajpce 2 godziny i nie robimy nic. W końcu mamy urlop!
Dzień siódmy
Wylatujemy. Musimy już jechać na lotnisko. Nella lata na golasa po domu i przez ponad godzinę próbujemy ją ubrać. Co nałoży to zaraz zdejmuje. W końcu coś nakłada. Kolejne 30 minut walka żeby wsiadła do fotelika. Kto myśli, że przekupimy ją bajką albo ciastkiem, ten naiwny. Fotelik nie i już.

Czyli co, lepiej siedzieć w domu?
Takie to nasze urlopowanie. To oczywiście tylko wycinek, elementy które składają się na nasz dzień, tydzień.
Równie wiele jest fajnych, radosnych chwil. Jakby ich nie było to byśmy nie jeździli.

Piszę o tym tylko dlatego, że często słyszę głosy, że jeździmy bo mamy “łatwe” dziecko. “Grzeczne” dziecko.
To nieprawda.
Mamy normalne dziecko jak każdy inny.
Po prostu podróże to nałóg – nie potrafisz usiedzieć w domu nawet jak wiesz, że się zmęczysz, będziesz denerwować, nie dośpisz, nie odpoczniesz.
Ale potem trafiasz w takie miejsce i już planujesz kolejny wyjazd. Mimo, że po tym będziesz odpoczywać tydzień.
No i w podróży jednak łatwiej jest zapewnić dziecku rozrywkę. Dla mnie odpoczynek jest też wtedy gdy nie muszę sprzątać, gotować i prać. I gdy śniadanie mogę zjeść z pięknym widokiem. I kłaść się spać z gotowym planem zwiedzania na kolejny dzień.
