Namibia z małymi dziećmi to pomysł nieco, być może, dla niektórych… szalony? Nam się taki nie wydawał, a wręcz przeciwnie, po przeczytaniu serii różnych relacji w internecie byliśmy przekonani, że to może być świetna przygoda. W chwili wyjazdu nasze dzieci miały 3,5 roku (Nikoś) i niecałe 6 (Nella).
Namibia to piąty kraj Afryki subsaharyjskiej, który odwiedziliśmy. Byliśmy już w Ugandzie, Rwandzie, Etiopii i RPA. Byliśmy też w Maroku i Egipcie, ale to już nie Afryka 😉
POTRZEBUJESZ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH?
ZAJRZYJ DO WPISU: Namibia z małymi dziećmi – co warto wiedzieć przed wyjazdem
SPIS TREŚCI
/kliknij w interesujący Cię punkt, żeby przenieść się do odpowiedniego miejsca w tekście/
- Namibia z dziećmi w 3 tygodnie – dziennik z podróży
- Mariental w drodze do Fish River Canyon
- Quiver Tree Forest & Giant Playground
- Fish River Canyon i Canyon Roadhouse
- Luderitz i Kolmanskop
- Wydmy w Sesriem
- Swakopmund, Living Desert Tour
- Cape Cross
- Walwis Bay: rejs
- Walwis Bay: Sandwich Harbour Tour
- Spitzkoppe
- Twyfelfontein
- Rewelacyjny kemping w Palmwag
- Park Narodowy Etosha
- Okonjima i spotkanie z gepardami w AfriCat
- Co jeszcze można zobaczyć w Namibii
Namibia z dziećmi w 3 tygodnie – dziennik z podróży
W Namibii spędziliśmy 3 tygodnie, bez jednego dnia. Przejechaliśmy prawie 5 tysięcy kilometrów.
W trakcie pobytu musieliśmy minimalnie zmienić plan (o tym niżej). Nie udało nam się też skorzystać z jednej atrakcji – oglądania rytów skalnych ludu San w Twyfelfontein, bo jak się okazało dopiero na miejscu, nasze dzieci były za małe na spacer z przewodnikiem.
Poza tym reszta poszła zgodnie z planem, a nawet lepiej, bo dzieciaki rewelacyjnie znosiły długie przejazdy, a wszystkie atrakacje były dla nich faktycznie ciekawe. Do tego stopnia, że jedynego dnia, gdy było wystarczająco ciepło by kąpać się w basenie – wybrały szukanie jaszczurek w szczelinach skał…
Niżej jest zapis naszej podróży po Namibii z małymi dziećmi dzień po dniu. Jeśli szukasz informacji praktycznych – jak podróżować po Namibii, gdzie spać, na co zwrócić uwagę wynajmując auto, z jakiej mapy korzystać, jakie są drogi – zajrzyj do wpisu: Namibia z małymi dziećmi – co warto wiedzieć przed wyjazdem.
Road trip po Namibii z małymi dziećmi – dziennik z podróży
Niżej opisuję po kolei każdy dzień pobytu i co zobaczyliśmy. To powinno pomóc w zaplanowaniu własnego wyjazdu do Namibii. Lubię przed naszymi podróżami czytać takie plany dzień po dniu na innych blogach, bo zawsze pomagają mi rozeznać się ile czasu na co potrzebujemy. Sama też spisuję nasze trasy, bo może akurat będą dla kogoś przydatne 🙂
Mariental – przystanek w drodze do Fish River Canyon i cudowna lodge’a na powitanie z Afryką
Dzień 1 naszej podróży. Lądujemy około 7:00 rano. Późno wychodzimy z lotniska, bo wyrobienie wizy i kupno karty SIM zajmuje wieczność (więcej o tym piszę w poście: Namibia z małymi dziećmi – co warto wiedzieć przed wyjazdem).
Na lotnisku czeka na nas przedstawiciel wypożyczalni samochodów. Razem z innymi turystami jedziemy do ich bazy, która jest już bliżej Windhoeku, jakieś 30 minut jazdy od lotniska. Odbiór auta zajmuje nam ponad 2 godziny.
Zajeżdżamy jeszcze na stację Shell, zatankować i zrobić pierwsze zakupy. Sklep przy stacji jest rewelacyjnie wyposażony, jest tu dosłownie wszystko. Kupujemy bułki, dżem, banany, jabłka, jogurty dla dzieci, kilka rzeczy na najbliższe dni.
Jak nie planujemy mocno kempingować i gotować wszystkich posiłków to wystarczą zakupy na tej stacji, nie trzeba szukać większego sklepu. Ale też warto tu trochę rzeczy kupić, bo potem dopiero w Marientalu jest jakiś większy sklep.
W końcu po 12:00 ruszamy do naszego pierwszego noclegu – Camelthorn Kalahari Lodge – 330km na południe w stronę Fish River Canyon.
Na miejsce docieramy chwilę przed 16:00. Idealnie żeby jeszcze załapać się na popołudniowe sundover drive, czyli takie minisafari. Zresztą, już jadąc do lodgy widzimy zebry, mnóstwo różnych antylop, strusie.
To miał być tylko przystanek w drodze do Fish River Canyon żeby nie robić tej okropnie długiej trasy na raz. A miejsce okazuje się cudowne. Camelthorn to lodge’a położona na terenie prywatnego parku ze zwierzętami (taki afrykański wynalazek – jak rozumiem, niektóre tereny ze zwierzętami należą do państwa, a niektóre do prywatnych ludzi i tak samo można tam jeździć na safari.) Zupełnie nie doczytałam tego robiąc rezerwację, więc mamy naprawdę niesamowitą niespodziankę, gdy zaraz po przekroczeniu bramy widzimy antylopy i zebry…
Jedynie co nie jest fajne to zimno – nasze lato to namibijska zima. W dodatku typowe auto do safari jest podwyższone i nie ma żadnych szyb. Wieje jak cholera. Podczas sundover drive mamy szaliki, czapki, dzieci mają wiatroszczelne bluzy, merino pod spodem a i tak marźniemy okrutnie.
Po powrocie do lodgy czeka nas niespodzianka – tylko dla nas ognisko, pięknie zastawiony stół, kolacja bufetowa z jedzeniem przepysznym – są steki z oryksa i rozpływają się w ustach.
Jakby mało było tych atrakcji to po powrocie do domku odkrywamy, że pod kołdrami mamy włożone termofory z gorącą wodą… Po ciepłym prysznicu, po 30 godzinach od wyjścia z domu w Warszawie, w końcu wskakujemy do łóżek.
Cudowne zakończenie pierwszego dnia w Afryce!
GDZIE ŚPIMY: Camelthorn Kalahari Lodge
Namibia – Quiver Tree Forest & Giant Playground
Dzień 2 w Namibii. Dzisiaj w planach przejazd Camelthorn – Fish River Canyon, jakieś 350km, głównie po asfalcie.
Wstajemy późno, ale zupełnie nie chce nam się wychodzić spod ciepłych kołderek. Wcale na dworze nie jest upalnie, a wręcz chłodno – śniadanie na tarasie jemy w bluzach. Dopiero po 11:00 ruszamy z lodgy.
Zajeżdżamy do Marientalu zatankować. Niestety zapala nam się kontrolka od 4WD i auto nie chce przełączyć się na tryb napędu na dwa koła. Musimy pojechać do serwisu Toyoty. Na szczęście jest w tym mieście… to świadczy o tym, jak bardzo ten kraj jest nastawiony na turystykę. Ale miejscowi też jeżdżą głownie Hiluxami.
Po około 30 minutach jest po temacie (właściwie nie wiadomo co się stało, ale kazali jechać dalej i już potem nie mieliśmy takich problemów). Nie robimy już zakupów spożywczych, bo trochę nam się śpieszy (dłuuga droga przed nami). Potem żałujemy, bo już aż do Luderitz nie udaje nam się nic kupić (sklepów nie ma a stacje są bardzo słabo zaopatrzone).
Tego dnia dużo jest jazdy po asfalcie. Zjeżdżamy na szuter dopiero gdy odbijamy z trasy żeby zobaczyć Quiver Tree Forest i Giant Palyground. Potem cała droga C12 do Canyon Roadhouse to też już szuter.
Quiver Trees Forest i Giant Playground są obok siebie (kilka kilometrów odstępu) i warto tam zajechać szczególnie z dziećmi. Nasze mają super rozrywkę – bieganie po skałkach, wspinanie się – po tylu godzinach w aucie idealnie! Można tu spędzić po kilkanaście minut a można i z godzinę spacerując dookoła. My niestety spieszymy się do lodgy, żeby dojechać przed zmrokiem.
Dojazd do Quiver Tree Forest jest trochę mylący, bo jedzie się przez czyjąś farmę (hmm, nie wiem jak to nazwać, mija się maszyny rolnicze). Jest tu restauracja (ale chyba w tym roku nieczynna), trzeba kupić bilet wstępu a potem podjechać na parking. Tutaj też jest kemping, gdyby ktoś chciał nocować.
Quiver tree, to po polsku drzewo kołczanowe. Są to tak naprawdę nie drzewa, a krzaki aloesowe. Ich nazwa wywodzi się od kołczanu, czyli łuku – pdoobno były wykorzystwane przez rdzenną ludność do wytwarzania łuków. W zimie kwitną na czerwono.
Po wyjechaniu z Giants Playground i Quiver Tree Forest mamy wyścig z czasem – dojechać przed zmrokiem do lodgy. Planowaliśmy dojechać wcześniej, ale nie dość, że późno wyjechaliśmy z lodgy, potem godzina stracona w Marientalu na sprawdzanie kontrolki w aucie, na koniec remonty dróg i stanie w mijankach.
Po szutrze można jechać maksymalnie 80km/h, także trochę się stresujemy, czy zdążymy zanim zrobi się ciemno. A w Afryce ciemno znaczy ciemno. Nie ma latarni ani świateł z oddali. Za to są zwierzęta na drodze. Nam przed maską pojawia się przykładowo stado oryksów… Na szczęście widzimy je z daleka, mamy czas zwolnić żeby zeszły z drogi. Gdy parkujemy pod Canyon Roadhouse, jest już ciemno – godzina 18:30.
Tego dnia w dzień nic nie jemy oprócz robionych na kolanie w trakcie jazdy kanapek z dżemem. Za to nadrabiamy kolacją -okazuje się, że mają tutaj naprawdę pyszne jedzenie – polecamy burgery i chlebek czosnkowy.
GDZIE ŚPIMY: Canyon Roadhouse Lodge
Fish River Canyon i Canyon Roadhouse
Dzień 3. Dzisiaj dzień odpoczynku, bez długich przejazdów.
Wysypiamy się, jemy powolne śniadanie i po 9:00 jedziemy oglądać kanion. To największy kanion w Afryce, drugi największy na świecie (chociaż jak byliśmy w Peru to o Colca mówiono, że największy, więc ciężko nadążyć)
Dojazd do głównych punktów widokowych jest szutrem, ale bardzo przyzwoitym. Z Canyon Roadhouse jedziemy najpierw 10 kilometrów do Hobas, gdzie jest Visitors Centre (jest też kemping). Tam kupuje się bilet wstępu i jedzie dalej kilka kilometrów. Po drodze niespodziewanie widzimy sporo strusi, ale też oryksy i zebry.
W kanionie udaje nam się dojechać do czterech punktów widokowych. Jeden gdzieś nam umyka, więc już go odpuszczamy, bo te boczne drogi są mocno kamieniste i nie chcemy kusić losu (żeby nie przebić opony). Wieje mocno, dla dzieciaków mamy szaliki i czapki i przydają się cały czas. Turystów trochę, ale właściwie na każdym punkcie jesteśmy sami. Jak dojeżdżamy to inne auto akurat odjeżdża.
Kanion nie jest spektakularny, nie określiłabym tego jako must-see i żeby koniecznie tłuc się na południe Namibii tylko po to. Dla nas to był dodatek, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć ghost town Kolmanskop. Jadąc tak daleko na południe, trasa naturalnie układała się “obok” kanionu.
No i ile sam kanion może nie powala, to te kilka dni na południu warte były długiej jazdy. W Canyon Roadhouse odpoczywamy po długiej podróży, dzieciaki mają mega frajdę ze starych samochodów. Na terenie Roadhousu jest też basen, ale akurat za zimno na kąpiele.
W Roadhousie full, raczej wszystkie pokoje widać, że zajęte. Mnóstwo samochodów, motocykli. I bardzo dużo dzieci, ale raczej w wieku szkolnym. Nasze są najmłodsze. I podobnie jest już przez całą podróż po Namibii – spotykamy głównie rodziny z dziećmi, ale właśnie w wieku szkolnym. Tylko kilka razy widzimy dzieci w wieku naszych albo młodsze. Te długie przejazdy mogą być jednak męczące i pewnie nie każdy chce pakować się w takie sytuacje z dzieciakami 😉
Resztę dnia spędzamy w Roadhousie. Obiad potwierdza, że jedzenie jest tu naprawdę dobre – steka zabieram Fryderykowi i sama zjadam, dosłownie rozpływa się w ustach…
Potem zwiedzamy kolejne wraki samochodów – w końcu był to główny powód zarezerwowania tutaj noclegu i to aż na dwie noce. Dzieciaki mają mega rozrywkę!
Miejsce jest naprawdę dopieszczone. Ilość aut, tablic rejestracyjnych i innych elementów związanych z samochodami robi wrażenie. Z czystym sumieniem mogę polecić to miejsce na stop w drodze. Wystrój mega klimatyczny – o wiele fajniej niż w bardzo znanym Solitaire (gdzie byliśmy też w daleszej części podróży).
GDZIE ŚPIMY: Canyon Roadhouse Lodge
Luderitz i Kolmanskop
Dzień 4: Dzisiaj robimy trasę Fish River Canyon/Canyon Roadhouse -> Kolmanskop -> Luderitz, około 400 kilometrów.
Z Canyon Roadhouse wyjeżdżamy około 7:40 rano, bo chcemy po drodze zwiedzić Kolmanskop. Robimy przystanek w Aus, nie spodziewamy się tam nic specjalnego, a na miejscu okazuje się, że jest całkiem fajna knajpka. Tylko ostrożnie z tymi ciastami – wyglądają pysznie a są tak słodkie, że jedną porcją można byłoby obdarować całą rodzinę…
Do Kolmanskop dojeżdżamy około 13:20. W ostatniej chwili łapiemy pracownika, który już podlicza kasę z tego dnia, czeka już na niego auto i ma sobie jechać. Sprzedaje nam wejściówki fotograficzne. To nic innego jak bilet wstępu (droższy), pozwalający na wejście po godzinach otwarcia. Zostawia nam kod do bramki i sobie jedzie…
Gdybyśmy dzisiaj nie zdążyli to musielibyśmy czekać do następnego dnia. Być może gdzieś w Luderitz można kupić photo permit i samemu tu przyjechać. Tylko że akurat jest niedziela i jak się okazuje, w Ludertitz wszystko zamyka się o 13:00.
Kolmanskop to miasto duchów, ghost town, które stało się popularną atrakcją turystyczną. W 1910 roku pewien Niemiec pracujący na kolei znalazł tu diament. Szybko okazało się, że to jest okolica bardzo bogata w diamenty. W ciągu zaledwie 20 lat wyrosło tu całe miasteczko, z kasynem, hotelem, restauracjami. A już w latach 50-tych opustoszało, gdy odkryto inne miejsce bogate w diamenty, gdzie wydobycie było łatwiejsze.
Robi wrażenie liczba budynków i ich wygląd, gdy wziąć pod uwagę, że wszystko powstało w zaledwie 20-30 lat. Nadal są w całkiem przyzwoitym stanie (ach to niemieckie budownictwo), jedynie wdzierający się do środka piasek mocno narusza pewnie konstrukcję. Nie wszędzie wchodzimy bo – szczerze – to trochę się boję czy jest bezpiecznie.
Jeśli ktoś ma więcej czasu to można się pokusić o oprowadzaną wycieczkę, jest codziennie o 10:00 i 12:00. Niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na dodatkowy dzień w okolicy i musiało nam wystarczyć to co zobaczyliśmy sami. Teren jest dość rozległy, zwiedzanie w słońcu z dwójką małych dzieci trochę nas wymęczyło. Niestety, ale są jeszcze w takim wieku, że nie raz musimy nieść kogoś na rękach albo długo negocjować żeby poszli dalej.
W Luderitz nie udaje nam się nic zobaczyć, bo jesteśmy wygłodniali i od razu jedziemy do jedynej otwartej restauracji: Portugeese Fisherman. Jedzenie jest bardzo smaczne, polecamy, ale czeka się kosmicznie długo. Także zanim udaje nam się zjeść to jest już późno, dzieciaki mocno domagają się powrotu do pokoju.
W Luderitz podobno warto przespacerować się uliczką Bergstrase. NIe udało mi się jednak znaleźć jej na mapie. Można też przejechać się po Kreplin Road na Shark Island – to akurat robimy przy okazji, bo właśnie w tej okolicy śpimy – jest to dość krótka ulicza z domkami na skarpie z widokiem na ocean. Przy czym – jak nie mamy czasu, to nic wielkiego nie tracimy rezygnując ze zwiedzania. Objeżdżamy trochę miasteczko, ale nawet nie wysiadamy na spacer, bo w nie wygląda zachęcająco. Wszystko zamknięte, nie ma za bardzo ludzi. Takie tam miasteczko, przypominające nam małe miasteczka w Australii (a być może w USA wygląda to podobnie, ale nie byliśmy).
Mieliśmy nadzieję zrobić w Luderitz zakupy, żeby przygotować się na kilka nocy na kempingu. Ale okazało się, że skoro jest niedziela to wszystkie sklepy zamknęły się o 13:00. Na stacjach benzynowych też nie bardzo jest co kupić. Musimy trochę zmienić plan, bo czeka nas bardzo długa droga, następnego dnia potrzebujemy wyjechać wcześnie, nie możemy czekać na itwarcie sklepów spożywczych.
Wyjechanie po zakupach, czyli realnie po 8:30 oznaczałoby dojechanie na miejsce pewnie tuż przed zmrokiem i nerwowe rozkładanie namiotów. A miała to być nasza pierwsza noc w namiotach, także chcieliśmy to zrobić na spokojnie. Czekając w nieskończoność na dania w Portugeese Fisherman podejmujemy decyzję – zamiast na kempingu w Sesriem, będziemy spać w lodgy. Udaje nam się znaleźć na bookingu coś bardzo fajnego i w dobrej cenie – od razu rezerwujemy na dwie noce: Desert Camp
GDZIE ŚPIMY: Pokój z widokiem na wodę Shark Island
Wydmy w Sossusvlei: kanion Sesriem
Dzień 5: Przejazd Luderitz -> Sesriem, Droga C13 -> C14 -> C19
Wyjeżdżamy z Luderitz około 7:30, bo dopiero wtedy robi się widnawo. A jazda po ciemku nie jest fajna, bo nie widać totalnie nic, ciężko połapać się gdzie jest pobocze, czy jakieś zwierzaki akurat nie idą. W dodatku wypożyczalnia i tak zabrania jazdy po ciemku. A w razie wypadku będą wiedzieć co i kiedy się wydarzyło, bo auta mają rejestrator i GPS, które zapisują trasę i czas.
Zajeżdżamy na śniadanie pod Aus do lodgy Klein-Aus. Miejsce bardzo klimatyczne, ale jedzenie mocno średnie. My nie mamy wyboru, bo wszystko inne w okolicy jest zamknięte, a my przecież od pierwszego dnia nie zrobiliśmy jeszcze zakupów…
Po śniadaniu jedziemy już tylko po szutrze. Droga dłuży się niesamowicie, dlatego robimy nieplanowany przystanek w Helmeringhausen W miasteczku pośrodku niczego, na skrzyżowaniu dwóch szutrowych dróg, dziesiątki kilometrów od czegokolwiek, zauważamy uroczą kawiarnię z pięknm ogrodem (są tutaj też pokoje, można zatrzymać się na noc). Jemy pyszną szarlotkę, odpoczywamy, łapiemy słońce i z żalem ruszamy w dalszą drogę.
Dojeżdżamy do bramy Sesriem po 15:00. Ogarniamy permity, jemy jakieś byle jakie burgery w przykempingowej knajpce i decydyjemy, że podjedziemy jeszcze dziś zobaczyć kanion Sesriem, który jest tu gdzieś blisko wjazdu.
W kanionie jesteśmy po 16:00. . Kanion nie jest bardzo spektakularny, ale dobry na rozprostowanie nóg po długiej trasie. W dodatku spora część jest o tej porze już w cieniu. To ułatwia wędrówkę, ale jak ktoś poluje na fajne kadry, to lepiej być rano, wtedy słońce na pewno ładniej oświetla skały.
Wieczór spędzamy przed naszym domkiem. Jesteśmy zachwyceni jak tu ładnie. Mamy widok na wielkie nic, po prostu. A w tym nic – drzewo z gniazdem ptaków – wikłaczy socjalnych, oryksy i wielki księżyc. Cudowny wieczór, afrykański, ciepły, pomarańczowy. Właśnie taki, jakie tak kocham w Afryce.
GDZIE ŚPIMY: Desert Camp
Wydmy w Sossusvlei: Dead Vlei
Dzień 6: Zwiedzamy wydmy
Na 6:30 jedziemy na śniadanie do lodgy obok (bo nie mamy żadnego jedzenia, więc musimy korzystać z restauracji). Żeby dostać się do sławnych wydm i doliny Dead Vlei trzeba przejechać przez 2 bramy. Zewnętrzna brama parku otwierana jest ok. 7:30 o tej porze roku. Gdy ustawiamy się do kolejki około 7:40 to jest przed nami jakieś 20 samochodów.
Jeśli ktoś chce zrobić zdjęcia wydm ze wschodzącym słońcem, jedyna opcja to spanie na kempingu lub w lodgach na terenie parku. Wtedy nie trzeba czekać na otwarcie bramy zewnętrznej, a ta wewnętrzna otwierana jest przed wschodem słońca.
My mieliśmy zarezerwowany nocleg na kempingu wewnątrz parku, ale ze względu na bardzo długą drogę i brak jedzenia zdecydowaliśmy się jednak nocować w lodgy na zewnątrz. Zarezerwowaliśmy ją na 1 noc przed przyjazdem.
Do sławnej wydmy Diune 45 prowadzi cały czas asfaltowa droga – 45 oznacza, że leży 45 km od bramy. Także jak ktoś chce być tam o wschodzie słońca, to nie ma szans dojechać jeśli śpi poza parkiem. Tak samo w przypadku zachodu słońca – nie ma szans dojechać po zachodzie do bramy przed zamknięciem.
Osobiście nie wydaje mi się to aż tak wielką atrakcją – bycie na wydmach na wschód czy po zachodzie słońca – żeby wokół tego planować noclegi.
My byliśmy w Dead Vlei ok. 9:00, a po 11:00 już siedzieliśmy w samochodzie żeby wracać. Uważam, że wyglądało to równie imponująco. I o 11:00 robiło się już baaardzo gorąco.
Dojazd do Dead Vlei
Tak naprawdę jest to jedyne miejsce w Namibii, gdzi przydał nam się terenowy samochód z wysokim podwoziem i napędem na cztery koła. Gdy kończy się asfalt, jest jeszcze około 4 kilometrów piaszczystej drogi, aby dostać się na parking pod Dead Vlei. Ten odcinek można też przejechać lokalnym „autobusikiem” który regularnie kursuje.
Nie radzimy jechać zwykłym autem, jeden samochód się przy nas zakopał – nie była to terenówka, tylko taki niby SUV, ale z dość niskim zawieszeniem. Po drodze na tym głębokim piachu lepiej się nie zatrzymywać, dlatego zdjęcia mam takie sobie – ciężko zrobić coś sensownego jak trzęsie i przechyla…
Jadąc, stresujemy się, czy się nie zakopiemy. Kilka razy dosłownie czujemy głęboki piach pod kołami. Ale spuszczenie powietrza chyba faktycznie jest kluczowe, bo dojeżdżamy, a potem wracamy bez problemów.
Żeby dojść do Dead Vlei po wyjściu z parkingu są 3 drogi:
>> Na wprost jest najłatwiejsza i najkrótsza ścieżka prosto do dolinki, wystarczy iść wzdłuż białych palików i za wszystkimi ludźmi. Jeśli nie masz pewności czy dobrze idziesz – na pewno dobrze, po prostu do przodu. Po krótkim czasie zobaczysz paliki i wszystko będzie jasne.
>> Jeśli chcesz wdrapać się na wydmę, zrobić zdjęcia z góry a potem zbiec prosto do dolinki po wydmie (popularna forma eksplorowania Dead Vlei), to trzeba iść bardziej po lewej. Na pewno będzie tam szło dużo ludzi, więc wystarczy iść za nimi gdzbietem wydmy.
>> Trzecia opcja to wejście na wydmę Big Daddy.
My idziemy najłatwiejszą ścieżką, bo wspinaczka na wydmy z przedszkolakami, w dodatku w takim upale, to dla nas za dużo. A to nie są wydmy jak w Łebie. To są gigantyczne wydmy!
Oglądanie doliny Dead Vlei z dołu w zupełności nam wystarcza. Na miejscu spędza się ze 2-3 godziny. Niektórzy robią tu całe sesje zdjęciowe, także zajmuje to oczywiście więcej. Współczuję potem wracać w tym upale do samochodu – to jednak jest kawałek do przejścia.
Środek dnia spędzamy w lodgy, chilloutując się przy basenie. Ale jaki to jest chillout – popijając bezalkoholowe drinki obserwujemy stado oryksów, które przychodzi do pobliskiego drzewa.
Po 16:00 jedziemy jeszcze zrobić kilka fotek w zachodzącym słońcu. Nie jedziemy już tym razem do Dead Vlei (wystarczyła nam jedna przeprawa przez piasek), zatrzymujemy się tylko przy wydmach 40 i 45. Jest zdecydowanie mniej ludzi, wszyscy chyba zwiedzają rano.
GDZIE ŚPIMY: Desert Camp
Swakopmund
Dzień 7: Przejazd Sesriem –> Swakopmund
Ruszamy o 7:20. Po drodze zatrzymujemy się w sławnym Solitaire. Udaje nam się dojechać jeszcze jak jest mało samochodów, ze trzy z naszym. Ale przy odjeździe to jest tam już cały tłum, kilka autobusów turystycznych i cała masa terenówek.
Dobre miejsce na przyjemny przystanek – można napić się kawy, zjeść smaczną bułkę z piekarni, zatankować.
Jakieś 40 kilometrów dalej w stronę Swakop przekraczamy Zwrotnik Koziorożca. Żeby nie przegapić znaku szukajcie najpierw znaków na Lodgę Rostock Ritz. Tablica z napisem Tropic of Capricorn jest jakieś 4-5km dalej.
Potem droga jest długa i nudna. Następnie jest kręta, górzysta i widokowa. Potem telepie nas niesamowicie a dookoła nic ciekawego. Jakieś 60km przed Walwis Bay zaczyna się coś na kształt asfaltu, 20 km przed Walwis Bay już jest asfalt.
Jadąc drogą przez Walwis Bay po lewej widać wodę z brodzącymi flamingami. Nie jest to szczególnie piękne miejsce, bo po prawej to raczej tereny przemysłowe. Ale można się zatrzymać i pooglądać flamingi. Jest ich naprawdę dużo i są dość blisko drogi, nawet w ciągu dnia.
Po dotarciu do mieszkania, gdzie zostajemy na trzy noce, mamy energię już tylko pójść na pobliską promenadę nad oceanem. Na szczęście jest tu ładnie i nie musimy jechać do centrum Swakop w poszukiwaniu restauracji.
Okazuje się, że mieszkamy na terenie dość nowego osiedla, a tuż obok jest centrum handlowe, promenada nad oceanem i kilka przyjemnie wyglądających knajpek. Decydujemy się na kolację w restauracji Fisherman’s Kitchen. Jedzenie jest naprawdę pyszne i polecamy z czystym sumieniem. Stek dosłownie się rozpływa, a ostrygi są pierwszorzędne.
GDZIE ŚPIMY: Domek blisko promenady nad oceanem The Waterfront Cottage F12
Swakopmund: Living Desert Tour
Dzień 8: Living Desert Tour
Na dzisiaj mamy zarezerwowaną wycieczkę Living Desert Tour, czyli jeżdżenie po wydmach i poszukiwanie tzw. Little Five, czyli malutkich zwierzaków, które mieszkają na pustyni. To bardzo popularna atrakacja tutaj, zarezerwowaliśmy miejsce mailowo jeszcze będąc w Polsce.
Przed 8:00 rano kierowca odbiera nas z domku i jedziemy na pustynię oglądać zwierzaki. Początek nie jest obiecujący, ale potem wycieczka robi się naprawdę ciekawa. Widzimy beznogą jaszczurkę, gekona, kameleona, żuki i węże. Dla dzieci największą atrakcją jest jednak jeżdżenie po wydmach, zjazdy i podjazdy.
W pewnym momencie zrywa się nawet miniburza piaskowa i widzimy jak piasek wiruje nad wydmami. Gdy zatrzymujemy się żeby oglądać kameleona, wieje już tak mocno, że trzeba iść z zamkniętymi oczami albo mocno chować się pod kapeluszem – piasek wlatuje wszędzie i to, że mam okulary nie ma znaczenia, w oczach mam masę piasku.
Koło południa wracamy do mieszkania. Jest dość wcześnie dlatego decydujemy się pojechać do Cape Cross zobaczyć uchatki. Mieliśmy tam jechać w drodze do Spitzkoppe, ale skoro mamy całe popołudnie wolne to nie chcemy tego odkładać.
Z perspektywy czasu uważam, że to była dobra decyzja, bo dzięki temu mamy potem więcej czasu na relaks w Spitzkoppe, a spotkanie z uchatkami było dość specyficzne, o czym niżej…
Swakopmund: wycieczka na Cape Cross
Dzień 8: Po południu Cape Cross
Cape Cross jest jakieś 1,5h drogi ze Swakop. Można tam zobaczyć ogromną kolonię uchatek. Sporo osób odradzało tę wycieczkę. Ale tysiące uchatek w jednym miejscu – kuszące, jakkolwiek by nie śmierdziało 😉
Cape Cross – Czy śmierdzi? Czy warto?
Najpierw dojeżdża się do bramy, gdzie jest budynek recepcji i tam kupuje się bilety. Jeszcze nie śmierdzi. Potem jedzie się około 3 kilometrów. Okna mamy zamknięte, bo wiadomo, gorąco, klimatyzacja chodzi. Dojeżdżamy na parking – parking jest centralnie przy uchtakach, więc już z okna samochodu widzimy ich setki. Otwieram drzwi, żeby wysiąść i… zamykam!
Tak, śmierdzi.
Myślę, że to chwilowe, człowiek zazwyczaj po chwili się przyzwyczaja. No to druga próba, żeby wysiąść. Otwieram drzwi dzieciom i od razu krzyk, żebym zamykała… Dzieci mówią, że nigdzie nie idą... Ok, w sumie mogą popatrzeć przez okna. Fryderyk wysiada tylko na moment, żeby podejść kilka kroków bliżej. A ja uzbrojona w aparat idę “zwiedzać”.
Oprócz smrodu (który jest doprawdy szokujący), uchatki wydają okropne odgłosy. Jakby cały czas krzyczały. Jest dużo warczenia, buczenia, pokrzykiwania. Jest głośno, śmierdzi i jest nieprzyjemnie. A czym one smierdzą – śmierdzą rybami, ale też rozkładającym się ciałem, zepsutym mięsem. Bo przecież tutaj są nie tylko żywe i młode uchatki. Są też setki uchatek martwych. I wszystko to łazi po sobie, przepełzuje, krzyczy. No osobliwe doświadczenie.
Potem całą drogę (1,5h powrotu do Swakop) śmierdzi nam w aucie. Nie możemy tego toalnie wywietrzyć. Gdy wjeżdżamy na główną drogę, gdzie smród z uchatek już nie dociera, otwieramy okna, ale nic to nie pomaga. Najbardziej śmierdzę ja – nie tylko ubranie, ale też moje włosy i dosłownie całe ciało. Nella chce mnie wysadzić z samochodu. A po powrocie do mieszkania od razu wygania pod prysznic. Wszystkie ubrania idą do prania – na szczęście mamy pralkę i suszarkę.
Tutaj pro tip – jak macie zamiar odwiedzić uchatki po drodze gdzieś dalej, to warto włożyć brudne ubranie, a potem po odjechaniu w odległe miejsce przebrać sie w czyste a to zapakować w reklamówkę. I może jakaś chustka na włosy, bo potem śmierdzi się rybą dopoki się nie umyje.
Spędziłam poza autem z uchatkami jakieś 20 minut…
Popołudnie spędzamy w Swakop. Miasteczko jednak zupełnie nas nie powaliło, jakoś nie nasze klimaty. Wolfgang, kierowca z wycieczki pokazuje nam gdzie jest tani i dobry take away (jakby co to ta niebieska budka na zdjęciu niżej – stoi na parkingu obok Oceanarium).
Jedzenie było w porządku, ale okolica taka sobie. Co prawda jest ocean, niby jest jakaś promenada, ale jest też dużo żebrzących osób. Nagabują, chodzą za tobą. Trochę nie wiemy jak się zachowywać wobec nich, więc ostatecznie szybko zjadamy i odjeżdżamy. Międzyczasie widzimy, że sporo miejscowych podjeżdża autami pod take away, zamawia i czeka w samochodzie na odbiór. Potem nawet nie wysiadają z auta, tylko osoby z budki im przynoszą.
Zajeżdżamy jeszcze na market pod muzeum. Kierowca mówił, że tu warto kupować pamiątki, bo sprzedają to lokalsi. No i faktycznie są lokalsi, nawet kilka fajnych rzeczy widzę, ale sprzedawcy są tak natrętni, że doprawdy odechciewa mi się oglądania, targowania i kupowania. Właściwie to tak nas oblegają, że nawet nie możemy dobrze popatrzeć co tam sprzedają, bo stoją dookoła nas i zachęcają do zakupów.
Kupujemy jakieś drobiazgi dla dzieci i już nam się odechciewa wizyty w centrum Swakop i jedziemy do „domu”. A na następny dzień rezerwujemy wycieczkę łódką z Walwis Bay. Rezrerwujemy przez TripAdvisaora, bo jest już za późno żeby zadzwonić albo pisać maila. Rozważaliśmy pojechanie w ciemno do portu, ale na wszelki wypadek jednak rezerwujemy.
Walwis Bay: rejs z pelikanami i fokami
Dzień 9: Rejs z Walwis Bay
Rejs zaczyna się o godzinie 8:30. Na 8:15 musimy być w porcie w Walwis Bay, a z naszego noclegu w Swakop dojazd zajmuje 40 minut. Budziki nastawiamy na 6:00 rano i po 7:00 ruszamy.
Dojeżdżamy trochę przed czasem i dzięki temu mamy czas na rozgrzewającą kawkę i herbatkę w porcie. Wjazd do portu nie wygląda obiecująco, ale okazuje się, że jest tu kilka restauracji i sklepy z pamiątkami. Można miło spędzić czas nie tylko czekając na rejs.
Na naszej łódce jest jeszcze grupa z Czech. Dobrze, że rezerwowaliśmy wcześniej, bo nie wiem czy byłoby nas do kogo dokooptować. Łódek jest dużo, ale turystów też.
Rejs okazuje się bardzo fajnym doświadczeniem, szczególnie dla dzieci. Już moment po wypłynęciu dołącza do nas pelikan, a zaraz potem foka. Dzieciaki mają mega radochę.
Nasz przewodnik opowiada nam różne ciekawostki o pelikanach i fokach. Potem widzimy też farmę ostryg, opowiada skąd się wzięły te wszystkie porzucone statki. Na koniec płyniemy w pobliże kolonii fok. Na szczęście śmierdzi mniej niż wczoraj.
W pewnym momencie pogoda zmienia się diametralnie. Zrywa się wiatr, znika słońce, wszyscy uciekamy pod pokład. Na szczęście jest gorąca kawa i herbata, a za moment załoga serwuje lunch. Są świeże ostrygi, ale też kalmary, ryba, kurczak, spring rolle. Wszystko naprawdę, naprawdę pyszne. Niestety nie zrobiłam zdjęć, bo mocno kołysało, było ciasno i nasze dzieci wymagały uwagi.
Nie spodziewaliśmy się wiele po tym rejsie, był u nas na liście totalnie opcjonalnych atrakcji. Okazało się naprawdę fajnie. Właściwie to dzieciom podobało się bardziej niż wycieczka na pustynię poprzedniego dnia.
Walwis Bay: Wycieczka 4×4 Sandwich Harbour
Dzień 9 po południu: Wycieczka 4×4 Sandwich Harbour
Po południu jedziemy na wycieczkę do Sandwich Harbour. Tej atrakcji to już w ogóle nie planowaliśmy, ale przewodnik na statku delikatnie zachęca. Nasz błąd, że nie pytamy o cenę. Po dopłynięciu do portu idziemy zapytać w biurze i okazuje się, że koszt to jakieś 1500 zł za naszą czwórkę. Dla nas jednak za drogo, myśleliśmy, że to raczej będzie kosztowało tyle, co łódka. Nawet nie próbujemy się targować, po prostu mówimy że to dla nas za dużo, że nie spodziewaliśmy się takiego kosztu. I oczywiście zaraz znajduje się kierowca, który nas zawiezie w cenie łódki.
Mamy godzinę przerwy, idziemy na siusiu, szybkie zakupy i ruszamy. Nawet właściwie nie wiemy czego się spodziewać, coś nam się kojarzy, że będzie jeżdżenie po wydmach i flamingi.
Początek jest nudny, bo musimy dojechać do Sandwich Harbour jakieś 36 kilometrów. Ale potem zaczyna się zabawa – ostre podjazdy i zjazdy po wydmach. Aż takich ostrych spadków zupełnie nie spodziewaliśmy się. Jedziemy w kolumnie kilku aut, to ze względów bezpieczeństwa, gdyby ktoś się zakopał.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie wydmy schodzą prosto do oceanu. Wycieczka jest dużo lepsza, niż oczekiwaliśmy. To nie jest jakieś tam pojeżdżanie quadami po pagórkach tylko porządny off road. Umiejętności kierowców robią wrażenie.
Dzieciakom mega podoba się taka jazda i zabawa w piachu. Fajnie zorganizowana jest ta wycieczka, bo jest wystarczająco czasu, żeby na postojach porobić zdjęcia i połazić po wydmach i robić co kto chce.
Do portu wracamy po 17:00. Jesteśmy głodni, bo nasza tańsza o 2/3 wycieczka nie obejmowała jedzenia i wrócilimy około 1h wcześniej. Reszta została na kolację na wydmach i zachód słońca. My z dzieciakami bez żalu zapłaciliśmy 1/3 ceny i wróciliśmy wcześniej, bo dzieci i tak już były wymęczone.
Pyszną kolację zjadamy w porcie w restauracji Jetty i wracamy do Swakop jak już jest ciemno. Po drodze atakuje nas burza piaskowa – od dwóch dni wieje wiatr ze wschodu i nanosi pył z pustyni do miasta.
Wskazówka gdy jedziesz z dziećmi >>
Podczas rejsu przez większość czasu świeciło piękne słońce. Ale i tak było chłodno – dla dzieci mieliśmy czapki i wiatroszczelne polary, sami też wzieliśmu bluzy i kurtki i zdecydowanie się przydały. Nawet pod pokładem było zimno, gdy nagle naszły chmury. Temperatura momentalnie spadła wtedy o kilka stopni.
Spitzkoppe
Dzień 10: Przejazd i pobyt w Spitzkoppe
Wyjeżdzamy ze Swakop po 9:00, rano jeszcze tankowanie i zakupy na stacji Shell. Planujemy zajechać do supermarketu, ale ostatecznie wszystko udaje nam się kupić w sklepie na stacji.
Do Spitzkoppe dojeżdżamy około 11:00. Krótka i bezproblemowa droga. Na miejscu bardzo spokojnie. Objeżdżamy teren kempingu dookoła, żeby wybrać fajne miejsce na rozłożenie obozu. W sumie trudno nam stwierdzić, gdzie najlepiej więc stajemy przy miejscu oznaczoyn Bridge i z widokiem na szczyt. W zachodzącym słońcu wygląda ładnie.
To nasz pierwszy nocleg na kempingu w namiotach. Rozłożenie zajmuje nam godzinę (mamy dwa namioty i robimy to pierwszy raz). Resztę dnia spędzamy bawiąc się z dziećmi w cieniu (jest gorąco..). a wiczorem wchodzimy na skały zobaczyć okolicę skąpaną w zachodzącym słońcu.
GDZIE ŚPIMY: kemping lokalny
Twyfelfontein
Dzień 11: Przejazd i pobyt w Twyfelfontein
Droga jest fatalna. Dopiero przy samym Twyfelfontein pojawia się asfalt. Jedziemy przez góry. Widoki ładne, ale dzisiaj mamy wyjątkowo dosyć jazdy samochodem. Na szczęście dojeżdżamy wcześnie i większość dnia spędzamy w cieniu przy basenie albo szukając jaszczurek między skałami.
Niestety nie udaje nam się pójść na wycieczkę, żeby obejrzeć ryty skalne. Okazuje się, że nasze dzieci są za mało i nie wezmą nas na szlak. Trochę szkoda, bo jechaliśmy spory kawałek (oczywiście nigdzie w internecie nie znalazłąm wcześniej informacji, że dzieci nie mogą iść). Wykorzystujemy jednak resztę dnia na odpoczynek po długiej drodze. Miejsce jest przepiękne, cieszymy oczy krajobrazem – rudymi skałami, rudym piaskiem.
GDZIE ŚPIMY: Twyfelfontein Country Lodge
Palmwag – najlepszy kemping i najgorszy wiatr
Dzień 12: Przejazd i pobyt w Palmwag
Rano wyjeżdżamy z cudnego hotelu Twyfelfontein Country Lodge. Z perspektywy czasu żałuję, że nie przedłużyliśmy tam pobytu o jeden dzień. Żeby po prostu odpocząć i porobić nic. Szczególnie, że potem cały plan z kempingowaniem nam się posypał – ale o tym niżej.
Droga z Twyfelfontein do Palmwag jest FA-TAL-NA. Trzęsie przeokropnie, jedziemy wolno, zmieniając strony raz po raz (w Namibii ruch jest lewostronny tak w ogóle). Jedziemy czasem prawą, czasem lewą, szukając tylko miejsc, gdzie nieco równiej.
No i gdy już jesteśmy na ostatniej prostej, łapiemy gumę. 10 minut przed dojazdem do kempingu. Nie mamy pojęcia o tym, jak zmienia się koło, ale na szczęście za moment zatrzymuje się rodzina z Kopenhagi. Tata z synem od razu wyskakują z samochodu, żeby nam pomóc. Doskonale wiedzą co mają robić – podobno mają za sobą sporo takich road tripów po szutrze i zmiana opony trafia im się często 😉
Co zrobić gdy w Namibii złapie się gumę?
Akcja trwa pół godziny i już jesteśmy gotowi do dalszej drogi. A co z pękniętą oponą? Dla uspokojenia powiem, że zanim zatrzymali się koło nas Duńczycy, kilka innych aut zwalniało i pytało czy pomóc. Byliśmy już wtedy na telefonie z kempingiem i ustalaliśmy czy kogoś przyślą do pomocy. Ale gdy Duńczycy nalegali, żeby nam pomóc, zrezygnowaliśmy z wzywania kogoś z kempingu. Potem jeszcze kolejne auta zwalniały żeby zapytać czy wszystko ok. Generalnie dobrą praktyką w Namibii jest zwalnianie przy samochodach stojących na poboczu i sprawdzanie czy nic się nie stało. W podróży z dwójką małych dzieci jest to bardzo uspokajające 🙂
Kemping w Palmwag jest świetny. Każde stanowisko ma zlew z bieżącą wodą, oddzielny kranik z wodą techniczną, stanowisko do barbecue (zwane w Namibii brai) i gniazdka z prądem. Wszystko to pod daszkiem. Tuż obok są niezwykle czyste i komfortowe toalety i prysznice. Jest też restauracja, bar, basen i mały plac zabaw dla dzieci – naprawdę można tu komfortowo spędzić czas.
Jesteśmy na miejscu dość wcześnie i dostajemy przyjemne miejsce nr 5 – mamy widok na sawannę.
Podobno pojawiają się tu słonie, ale nie widzimy żadnych. Nic też nie wychodzi z planu tropienia nosorożców – okazuje się, że z takimi małymi dziećmi nie wezmą nas na wycieczkę. Część trasy to spacer po buszu i byłoby to po prostu zbyt niebezpieczne. Nie udaje nam się też skorzystać z basenu – pierwszego dnia jest już za późno, a drugiego wieje przeokrutnie i uciekamy do lodgy.
W naszym konkretnym przypadku ten pobyt średnio się udał, ale nie jest to wina kempingu i zdecydowanie go polecam, jeśli ktoś szuka noclegu w tej okolicy.
GDZIE ŚPIMY: Kemping Palmwag Campsite
3 dni w parku Etosha – safari w Afryce z małymi dziećmi
Dzień 13: przejazd do Toshari Lodge
Dzień 14: Etosha
Dzień 15: Etosha
Dzień 16: Przejazd przez Etoshę do Ohange
Podczas safari w Etoshy spaliśmy trzy noce w Toshari Lodge, położonej 30km od Anderson Gate i jakieś 40 minut od Okaukuejo. Początkowo planowaliśmy spać 3 noce na kempingach na terenie Etoshy. Mieliśmy zarezerwowane 2 noce w Okaukuejo i 1 noc w Namutoni. Jednak po bardzo nieprzyjemnej nocy w Palmwag zrezygnowaliśmy z dalszych noclegów w namiotach.
Dlaczego zrezygnowaliśmy z nocowania na kempingu w namiotach na dachu samochodu? -> zobacz wpis z informacjami praktycznymi o Namibii
Safari dzień 1
Na pierwszy poranek rezerwujemy game drive (czyli po naszemu safari) z kierowcą z lodgy. Stwierdziliśmy, że na początek zobaczymy jak to wygląda w tym parku (chociaż już byliśmy wcześniej w Addo Elephant Park w RPA i w dwóch parkach w Ugandzie).
Ruszamy przed wschodem słońca, żeby zdążyć na otwarcie bramy. Jest strasznie zimno, mam dla dzieci herbatę w termosach, wiatroszczelne kurtki, czapki, szaliki. My też mamy ciepłe ubranie, ale jedziemy odkrytym samochodem i jest po prostu przeraźliwie zimno.
Dzieciaki chowają się pod poncza, które dostajemy od kierowcy. Widzimy pierwsze zwierzaki, dzeci się cieszą, ale po kolejnej godzinie jazdy jest im tak zimno i tak wieje, że nawet nie chcą wychylać głów spod poncz i patrzeć na zwierzaki. Z kierowcą widzimy 2 lwy, 3 nosorożcce – jeden przy drodze, a dwa daleko, oglądamy przez lornetkę. Prosimy jednak kierowcę żeby zakończyć wcześniej. Odwozi nas pod bramę, gdzie zostawiliśmy nasze auto. Jest po 12:00.
Gdy przesiadamy się do nagrzanego słońcem samochodu dzieci nagle odzyskują energię i humor (wiadomo). Mamy ze sobą zapakowany lunch z lodgy i wracając do parku jemy po drodze w aucie. Teraz już ogląda się zwierzaki dużo lepiej. Wcześniej w pewnym momencie nawet nie robiłam zdjęć, bo miałam tak skostniałe palce, że nie mogłam utrzymać aparatu.
Przez wiatr widoczność jest fatalna. Ale widzimy ogromne stado słoni przy wodopoju i inne zwierzaki.
Safari dzień 2
Dziś już jeździmy własnym autem, ale jest cieplej niż wczoraj. Wiatr ustał, poprawiła się widoczność. Przejeżdżamy przez bramę około 8:05 – 8:15. Jedziemy do Halali, które jest mniej więcej w środku parku. Po drodze odwiedzamy kolejne oczka wodne.
W Halali chcemy zrobić przystanek i odpoczynek. Jeżdzenie po tych wertepach jest dość męczące. Wstaliśmy wcześnie rano, dzieci potrzebują trochę się wybiegać. Ale w Halali jest fatalnie, jesteśmy tam po 11:00 i nawet nie można dostać kawy ani żadnej przekąski. Także jesteśmy głodni. Dobrze, że mamy zapas różnych przekąsek (niestety głównie słodkich) w samochodzie.
Tego dnia widzimy gepardy, żyrafy pijące wodę i ogromne stada zwierząt przy głównej drodze.
Safari dzień 3
Wjeżdżamy do parku około 8:15 – 8:20. Jedziemy do wschodniej części parku. Park jest ogromny, także robiąc kilka przystanków po drodze na oglądanie zwierząt przy oczkach wodnych, dojeżdżamy tam dopiero ok 11:30. W Namutoni udaje nam się coś zjeść i mieć miły przystanek. Zdecydowanie urozmaiciły go mangusty, które nagle całym stadem wpadły do restauracji. Tego dnia widzimy dużo słoni i nosorożca.
Nie wracamy już na noclego do Toshari Lodge, tylko wyjeżdżamy przez bramę i jedziemy na dwie noce w inne miejsce. Do lodgy dojeżdżamy po 18:00. Dzisiaj śpimy w Ohange Namibia Lodge. Dojeżdżamy akurat na czas, żeby zobaczyć jak zwierzaki schodzą się do oczka wodnego.
Ohange Lodge – chillout w lodgy z żyrafą, strusiami i antylopami
Dzień 17 – cały dzień w lodgy
Początkowo w Ohange mieliśmy spędzić tylko jedną noc – mieliśmy przyjechać późno wieczorem a wyjechać z rana. Miał to być tylko przystanek w drodze z Etoshy na południe w stronę Okonjimy.
Zmiana planów – rezygnacja z kempingów w Etoshy – sprawiła, że ostatecznie spaliśmy tu dwie noce i mieliśmy jeden cały dzień na słodkie lenistwo. Miejsce jest dość specyficzne – przyjeżdżają tu różni miejscowi na obiad, na nocleg – to zdecydowanie dodaje kolorytu.
Miałam okazję rozmawiać z lokalnymi pracownikami, którzy tutaj pomieszkują na czas szkolenia robotników na budowie (chyba chodziło o jakąś infrastrukturę kopalnianą, ale nie wszystkie słowa po angielsku zrozumiałam). W każdym razie – na codzień mieszkają w Walwis Bay i tutaj są w delegacji.
Dwa razy wpadli na obiad też amerykańscy wojskowi, stacjonujacy gdzieś w okolicy. No i na deser – zwierzaki – antylopy Eland.
Dla dzieci atrakacją znowu są zwierzaki – tym razem widzimy antylopy Eland, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. To miejsce to także raj dla obserwatorów ptaków – przylatują tu przeróżne rodzaje w przeróżnych kolorach i wydają zabawne dżwięki, które nasze dzieci próbują naśladować.
GDZIE ŚPIMY: Ohange Namibia Lodge
Otjibamba Lodge – żyrafa, antylopy i strusie tylko dla nas
Dzień 18 – Przejazd do Otjibamba Lodge i reszta dnia relaks na tarasie ze zwierzakami
Po 10:00 wyjeżdzamy z lodgy Ohange i jedziemy do Otjibamba Lodge. Już przed 12:00 jesteśmy na miejscu. Pobyt tutaj mieliśmy zarezerwowany jeszcze przed przylotem. To miały być dwa dni relaksu i wypoczynku po intensywnej podróży a przed powrotem. Miejsce sprawdziło się idealnie.
Co prawda było za zimno, żeby kąpać się w basenie (a miałam na to nadzieję), ale obecność zwierząt i możliwość obserwowania ich bezpośrednio z tarasu naszego pokoju – w zupełności nam to wynagrodziły.
Było to naprawdę idealne zakończenie naszej pierwszej afrykańskiej przygody we czwórkę. Niemal cały czas kręciły się wszędzie antylopy, coraz przychodziła żyrafa a strusie to w ogóle nie oddalały się od wodopoju.
Razem z dzieciakami obserwowaliśmy jak struś walczy z antylopą, strasząc ją wielkiemi skrzydłami. Żyrafa podchodziła do nas bardzo blisko, gdy my popijaliśmy kawki i herbatki. W dodatku w lodgy było niebywale spokojnie. Pierwszego popołudnia byliśmy jedynymi gośćmi. Drugiego dnia dojechało tylko kilka osób.
Jeśli macie wylot z Windhoek wieczorem i szukacie przyjemnego miejsca na zakończenie pobytu to – serio warto. Tylko upewnijcie się, że dostajecie pokój z przodu, tak aby cały czas widzieć zwierzaki. Nam na początku dali pokój w drugim rzędziu od oczka wodnego i dopiero gdy Fryderyk poprosił to zamienili na ten z przodu (bez dopłaty, i tak nie było innych gości).
GDZIE ŚPIMY: Otjibamba Lodge
AfriCat Foundation – bliskie spotkanie z gepardami
Dzień 19: Rano wycieczka do AfriCat, po południu relaks w Otjibamba Lodge
Po śniadaniu wybieramy się do ośrodka, gdzie można zobaczyć gepardy. Nie do końca wiemy, czego się spodziewać, bo informacja na stronie www jest niejeasna.
Na miejscu okazuje się, że większość atrakcji dostępna jest tylko dla osób śpiących tutaj w lodgy lub na kempingu. Nie wiedzieliśmy tego wcześniej. Ale w sumie dużo nie tracimy, bo okazuje się, że jedyną fajną dodatkową atrakacją jest tropienie lampartów, na które i tak nie moglibyśmy pojechać z naszymi dziećmi (minimalny wiek to 9-10 lat, w zależności od wzrostu).
To co możemy zrobić jako zwiedzający z zewnątrz to pojechać na objazd po terenie i zobaczyć 5 gepardów, które tu żyją. Odwiedzamy też “minimuzeum”, salę, w której wyjaśnione jest jak powstało to miejsce. Historycznie miało słyżyć ochronie gepardów pozyskanych od farmerów z innych rejonów. Okazało się, że na tym terenie w naturalnym środowisku żyją lamparty, które z gepardami jednak się nie lubią i je zabijają.
Miejsce przekształciło się w teren chroniący lamparty, a w wydzielonym miejscu żyje już tylko 5 gepardów, które trafiły tu w wieku 3 miesięcy, gdy zginęły ich matki. Owe 5 gepardów to nie dzikie zwierzęta. Są karmione przez pracowników i żyją na dużym, ale jednak zamkniętym terenie. Ciekawie jest je zobaczyć z bliska, ale o wiele więcej ekscytacji wywołało w nas niespodziewane spotkanie z gepardem w Etoshy.
Dodatkową atrakcją są inne zwierzaki – widzimy zebry, antylopy gnu, i po raz pierwszy w Nambii antylopy kudu i guźce.
W pobliżu Okonjima jest jeszcze jedno miejsce znane z gepardów – Cheetah Conservation Fund, jednak nie zdecydowaliśmy się już tam jechać i ciężko nam powiedzieć, czy tam gepardy żyją w naturalnym środowisku. W internecie nie udało mi się znaleźć wiarygodnych inforacji o ty, czego można tam się spodziewać. Dałoby radę zobaczyć obydwa miejsca jednego dnia – ale z małymi dziećmi na pokładzie to już byłoby dla nas za intensywnie.
Będąc w AfriCat słyszeliśmy natomiast wypowiedzi osób, które spędziły tam noc i były totalnie zachwycone. Także jeśli tam jechać – to raczej na lamparty i wtedy już z noclegiem i bez dzieci poniżej 9-10 lat…
LINK DO AFRICAT FOUNDATION: AfriCat Foundation
Markety z pamiątkami w Okahandija i Windhoek
Dzień 20: Markety i wylot do Frankfurtu
Po drodze na lotnisko zajeżdżamy na market z pamiątkmi do Okahandja. Nie kupujemy nic ciekawego. Jest tu dużo wyrobów z drewna, ale nic specjalnego. Szybko odjeżdżamy i mamy jeszcze sporo czasu do samolotu, także decydujemy się zajechać na market w Windhoeku.
Craft Centre przy Tal Street w Windhoek zdecydowanie polecam. Nie dość, że jest duży wybór nietypowych pamiątek sensownej jakości, to w dodatlku w budynku jest bardzo przyjemna restauracja no i parking pod samym marketem.
Po 15:00 jesteśmy już w wypożyczalni aut. Zdanie samochodu zajmuje ponad godzinę. Czekamy też na transport na lotnisko – wypożyczalnia jest jakieś pół godziny drogi od lotniska i zawozi nas tam busik. Ale dopiero gdy zbierze się grupka. Wszystko jest tu zorganizowane, i tak wszyscy lecimy tymi samymi samolotami 😉 – są dwa wieczorem do Frankfurtu.
Co jeszcze można zobaczyć w Namibii
Planując naszą podróż po Namibii świadomie zrezygnowaliśmy z zobaczenia kilku miejsc a kilka wypadło z planu już w trakcie wyjazdu. Mając 3 tygodnie i jadąc bez małych dzieci (albo z nieco starszymi) moża byłoby się pokusić o bardziej “napakowany” plan. My jednak daliśmy sobie dużo czasu na relaks w kolejnych lodgach i po prostu cieszenie oczu zwierzętami i krajobrazem. I nie żałujemy 😉
Natomiast co jeszcze można dorzucić do planu:
- Wodospady Epupa – wodospady znajdują się w północno-zachodniej części Namibii i uznawane są przez lokalsów za najpiękniejsze miejsce w Namibii – zapewne dlatego, że to jedyna miejsce, gdzie w Namibii można zobaczyć bują zieloną roślinność. Zrezygnowaliśmy z jedchania do wodospadów, bo byliśmy w porze suchej i przypuszczaliśmy, że nie będzie aż tak pięknie, a droga była daleka. Potem w samolocie widziałam jednak zdjecia innych turystów, którzy byli w tym czasie i wyglądało ładnie, wody było dużo. Także mając dodatkowe dni, warto chyba się pokusić o wizytę nawet w porze suchej.
- Opuszczone miasto Kolmanskop – Myślę, że byłoby naprawdę ciekawie zwiedzić to miejsce z przewodnikiem, który opowiedziałby co było w kolejnych budynkach, kto tu mieszkał, co tu robiono. Niestety nie mogliśmy sobie czasow pozwolić na czekanie na kolejny dzień, aby zwiedzić z przedwodnikiem. Teraz trochę żałuję, bo potem mieliśmy wolniejsze dni, ale będą na eijscu jeszcze nie widzieliśmy, że cały plan i tak się posypie.
- Wizyty w wioskach kulturowych – Będąc na północy Namibii można pokusić się o wizytę w wioskach kulturowych ludów Himba, Damara, San lub Herero. Wioski kulturowe są zaznaczone na mapie Tracks4Africa, także można je łatwo znaleźći po prostsu jedzie się tam na miejsce, nie trzeba tego wczesniej rezerwować. Jest to specyficzna forma poznania rdzennej ludności, nie każ∂emu może odpowiadać. Mając ięcej czasu można spróbować też dotrzeć do prawdziwych wiosek.
- Swakopmund: Welwitschia Drive i Moon Landscape – Podczas pobytu w Swakop zabrakło nam już czasu na zobaczenie tych dwóch atrakcji. Welwitschia Drive to droga, wzdłuż której można zobaczyć starożytne rośliny, a Moon Landscape to krajobraz przypominający jak nazwa mówi, powierzchnię księżyca.
- Meteor Hoba: W Namibii można zobaczyć największy na świecie meteoryt. Znajduje się on niedaleko Grootfontein.
- Masyw Brandberg: Brandberg to najwyższa góra Namibii i jest znany ze swoich pięknych krajobrazów, formacji skalnych i starożytnych malowideł naskalnych. Widzieliśmy tylko z daleka i coś mi się wydaje, że jest tam pięknie.