Wcześnie rano wsiadamy w autobus do Pokhary. Z planowanych dwóch godzin przejazdu robi się prawie cztery. A to przystanek na jedzenie, a to na papierosa, a to na siku.
Droga dziurawa jak sito, nasza maksymalna prędkość nie przekracza chyba 40 km/h…W końcu na jednej z dziur rozwalamy zawieszenie. Autobus przekrzywia się na lewą stronę, kierowca każe wszystkim przesiąść się na prawo. I jedziemy dalej. Aż do Pokhary. Jednak zamiast na dworzec trafiamy do warsztatu, gdzieś na przedmieściach. Dostajemy bagaż i do widzenia. A my ani przewodnika, ani mapy (wszystko w Kathmandu). Pojęcia nie mamy nawet co powiedzieć taksówkarzowi. Ale taksówkarz wie, co lubią turyści i zawozi nas nad jezioro.
A nad jeziorem… o tym to już przeczytacie później.