Porażka. Tyle mam do powiedzenia o dzisiejszym odcinku. Kilka godzin marszu po drodze, w tumanach pyłu wzniecanego przez kolejne jeepy. Wystarczająco, by nas nieźle wkurzyć i zniechęcić do dalszego treku.
Po tej stronie przełęczy droga jest doprowadzona do samego Muktinathu. Z wielu relacji i przewodnika wynikało, że szlak prowadzi jednak obok. I prowadzi, ale tylko na krótkich odcinkach. Większość czasu musimy iść piaszczystą drogą, po której jeden po drugim pędzą samochody. W dodatku jak na złość, zawsze jadą akurat wtedy, gdy idziemy wąskim odcinkiem i nie ma gdzie się schować przed pyłem. I co z tego, że widoki piękne, jak cali jesteśmy w pyle.
A na koniec, już widząc wioskę na horyzoncie, musimy pokonać jakieś absurdalne zejście. Cały szlak prowadził drogą, a teraz, jakby na siłę pojawia się ta alternatywna ścieżka, poprowadzona przez skalne osuwisko. Z każdym krokiem ślizgam się coraz bardziej. W końcu zjeżdżam na tyłku…
Po chwili jesteśmy już w Kagbeni, całkiem miłej wiosce, pełnej tradycyjnych domów. Uliczkami przechadzają się krowy, ktoś prowadzi byka, po chwili idzie stado koni obładowanych workami. Między tym wszystkim bawią się dzieci, kilka starszych osób modli się z tybetańskimi różańcami w dłoniach. Oglądamy te sielskie obrazki przez okna naszego hostelu i podejmujemy ostateczną decyzję. Tu kończymy trek, jutro ruszamy w drogę powrotną do Pokhary.