Ranek. Ubieram się, zbieram rzeczy, pakuję plecak. Fryderyk w łazience bierze prysznic. Kur** słyszę nagle. Za chwilę w progu pokoju staje Fryderyk, z okularami w dłoniach. W dwóch dłoniach. Bo od kilku chwil jego okulary nie stanowią już jednej całości…
No się połamały i już. Spoko, nie wpadamy w panikę, szkła całe, tylko oprawki w dwóch częściach. Co prawda Fryderyk nic bez okularów nie widzi (wada -4,5…), ale zaraz coś poradzimy. Taśma, gdzie jest taśma? Okej, sklejamy je jakoś do kupy. Trzymają się, ale musimy znaleźć optyka.
Na szczęście Mae Sai to spore miasto, a przy głównej ulicy w odległości kilkuset metrów znajdujemy kilka zakładów. Szybka wizyta, bez zbędnych ceregieli pracownicy wyciągają szkła i sugerują zakup nowych oprawek. Oookeeej, te i tak są popsute. Po godzinie sprawa załatwiona. Nowe oprawki są, jeszcze szybka wizyta po drugiej stronie granicy i możemy ruszać w dalszą drogę.
Złoty trójkąt
Na początek odwiedzamy Golden Triangle. Czyli miejsce, w którym stykają się trzy państwa Tajlandia, Birma i Laos.
Nie wiem jak Wam, ale mi te tereny kojarzyły się dotychczas z niedostępną dziczą opanowaną przez kartele narkotykowe… No wiem, za dużo książek czytam i potem mam takie wizje. W sumie kiedyś te tereny rzeczywiście były niedostępną dziczą. A dziś proszę bardzo, idealna destynacja na wakacyjny wyjazd. Hotelik jest i restauracja, pamiąteczki, nawet łódką można się przepłynąć. A do tego dziesiątki busików z turystami. No to szybkie zdjęcie przy tablicy i ruszamy dalej.
Bardzo długo trasa jest nieciekawa, wręcz fatalna. Jedziemy ruchliwą drogą prowadzącą do granicy z Laosem. Wiele ciężarówek, samochody. Do tego droga dziurawa jak sito. Nawet myślimy czy nie zawrócić, ale przejechaliśmy już sporo kilometrów.
Dopiero pod koniec dnia droga staje się ciekawsza, jedziemy wzdłuż rzeki, potem krętymi, górskimi drogami. Widoki poprawiają się, ale my już musimy myśleć o miejscu na nocleg i nie w głowie nam ciągłe przystanki na kolejne zdjęcia. Gdzieś tam ze skutera chwytamy tylko kilka kadrów.
Nie łatwo znaleźć dobre miejsce na namiot. Nie łatwo znaleźć jakiekolwiek miejsce. Ten teren to jakaś szalona fantazja lokalnych mieszkańców. Wszystko zabudowane, zasiedlone, plantacje jakieś, pola ogrodzone, łąki z płotami.
Królewskie kartofle
To niby głównie tereny podlegające pod królewskie projekty. Bo na północy Tajlandii, tam gdzie kiedyś lokalna ludność utrzymywała się głównie z uprawy opium, teraz uprawia się rzeczy wszelkie. Na przykład truskawki, brzoskwinie, kawę, herbatę, gruszki, ziemniaki… A pieniądze na to daje król. Wszystko po to, żeby ludzie dali już sobie spokój z tym opium i zajęli się czymś poprawnym politycznie. Tak na nasz pobieżny rzut okiem to chyba nawet całkiem dobrze działają te projekty, bo plantacji wszędzie od groma (że namiotu nie ma gdzie wcisnąć), biedy tu nie widać, a jak zagadnęliśmy jednego z pracowników to twierdził, ludzie są zadowoleni.
Plantacje plantacjami, ale gdzieś spać musimy. W końcu już po zmroku znajdujemy przystępne miejsce na namiot. W polu kartofli, przy podjeździe na stromą górkę, jeśli chcecie znać szczegóły. Myślę sobie, że to nie byle jakie kartofle, pewnie te królewskie. A z resztą, kto ich tam wie, na tyłach pewnie jakieś opium też by się znalazło…