4:30 pobudka. Idę do kibelka . Z dołu wyłania się powoli rząd białych światełek. Jedno za drugim, jakby w powietrzu. Bardzo powoli przesuwają się do przodu. Kilka, kilkanaście. To ludzie, którzy ruszyli z Thorong Phedi. Wzdrygam się na ich widok i na myśl o trekowaniu po ciemku.
Ruszamy ok. 6:00. Robi się widno, nie musimy iść z latarkami. Jest zimno. Znów kijki pod pachy i dłonie w kieszeń. Rękawiczki nic tu nie pomagają. Szczególnie jak ma się takie cienkie jak nasze…za 5 złotych kupione na Thamelu… Podobno jest -15 stopni. Nie chce mi się wierzyć, bo jak na -15 to jednak za ciepło…
Krok za krokiem idziemy przed siebie. Bardzo powoli, choć chciałoby się szybciej uciec od tego zimna. Po godzinie docieramy do teahouse’u. Nie możemy odmówić sobie tej przyjemności i zatrzymujemy się na herbatę. Teraz następny przystanek to już na przełęczy. Świeci słońce, więc jest nieco cieplej. Jeden zakręt, drugi zakręt, przystanek, krok po kroku, pilnuję oddechu, żeby nie przyspieszać. Nogi chciałyby iść szybciej, ale brakuje tchu.
Ścieżka jest bardzo łatwa, szeroka, nie idzie się nad przepaściami więc można dać odpocząć myślom. Wystarczy automatycznie stawiać krok za krokiem. Andrzej i Krzysiek już dawno nas wyprzedzili. Jeszcze tylko Izę, Sebastiana i Wiolę co raz mijamy. A to my na przystanku, a to oni.
W końcu zostajemy trochę w tyle. Gdzieś tam z przodu widzę Sebastiana jak macha. Krzyczy, że to tu. Tu??? Już??? Jestem pewna, że przed nami jeszcze ze dwie godziny takiego marszu… To nie może być tu! Idziemy do przodu, widzimy flagi, ludzi, budka z herbatą….nieeeee, niemożliwe… A jednak! Doszliśmy szybciej niż zakładaliśmy, to nie było aż tak trudne. I z pewnością nie niebezpieczne, czego się najbardziej obawiałam.
Tego uczucia radości, że nam się udało, nie da się opisać. My, którzy góry w książkach tylko oglądają i na zdjęciach… na własnych nogach 5416 metrów!!!! Już wiem co to znaczy że przepełnia kogoś duma. Właśnie tak się czułam, a co!
Widoki na samej przełęczy trudno nazwać spektakularnymi, ale nie o to chodzi… Razem z Izą, Wiolą i chłopakami pijemy herbatkę, robimy wspólne foty i jesteśmy zadowoleni z siebie jak cholera.
Z lekkim sercem, dosłownie, ruszamy do drogi w dół. Bez całego tego obciążenia, czy damy rade, czy nic złego się nie stanie, czy zdążymy przed zmrokiem…Długa i żmudna trasa przed nami, ale aż chce się iść. Szybko tracimy wysokość, aż nie chce się wierzyć, że jeszcze kilkanaście minut temu byliśmy gdzieś tam…
Kolejne zakręty, ciągle w dół i w dół. Oj, będą jutro bolały kolanka. W końcu docieramy do teahouse’ów, w których robimy przerwę na obiad. Stąd jeszcze 1,5h do Muktinathu. Jest już wyraźnie cieplej. Obietnica gorącego prysznica i pysznej kolacji sprawia, że zmęczenie jakby odpłynęło…Na miejsce docieramy po 15:00, akurat w porę by po gorącym prysznicu nacieszyć się jeszcze słońcem i widokiem na Dhalaughiri.
To był piękny dzień!
podsumowanie
przeszliśmy około 15km
9h treku (6:05 – 15:30), w tym:
25 minut przerwy w tea house niedługo po wyjściu z High Camp
50min przerwy na przełęczy
1h przerwy na obiad w jednej z 5 lodgy (zejście z przełęczy, wysokość około 4200m npm)
Z 4850m npm na 3700m npm, najwyższy punkt tego dnia 5416m npm