Przyjechaliśmy do Ping’An zobaczyć dziewięć smoków i pięć tygrysów. I jeszcze siedem gwiazd z księżycem. A na koniec miało być tysiąc poziomów do nieba i muzyka z raju…
Nie, nie, nie grają tu żadnej opery (a szkoda, bo wiecie, że ja chętnie). To też nie postaci z żadnej bajki. Te fantazyjne nazwy to określenia równie fantazyjnych tarasów ryżowych, które można podziwiać całkiem niedaleko Guilinu.
No dobra, przyznaję się, nie doczytałam wcześniej i byłam pewna, że te tarasy są w okolicy Yangshuo…Dopiero jak dojechaliśmy na miejsce to okazało się, że są gdzie indziej…Jak już nacieszyliśmy oczy sielskim krajobrazem w Yangshuo pojechaliśmy czym prędzej do Longsheng, bo tak naprawdę o tarasy nam chodziło, a nie o tamte górki…
Mieszczuchy w akcji
A teraz wyobraźcie sobie dwie osoby z bardzo słabą kondycją, które postanowiły wybrać się na kilkugodzinny trek. Może dookreślmy co to znaczy „ze słabą kondycją”. Regularnie uprawiane sporty: czytanie książek i oglądanie filmów. Z outdoorowych: piwo i kawa w kawiarni. Codzienny wysiłek fizyczny: 5 minut spacerkiem do pracy i wejście na 3 piętro do mieszkania…No i tak przygotowani, wyposażeni w wodę, płaszcze przeciwdeszczowe i wielkie nadzieje na piękne widoki ruszyliśmy w drogę szukać owych pięknych tarasów.
Z Ping’An, gdzie mieliśmy hostel, czekało nas najpierw godzinne podejście po kamiennych schodach. Potem odrobinkę po płaskim, ale w palącym słońcu. Potem znów po kamiennych schodach w górę. I w górę. I cały czas w górę…Za każdym zakrętem mieliśmy nadzieję, że już będzie płasko, ale nie…A po schodach chodzi się naprawdę fatalnie. Już byłoby lepiej, gdyby tam była po prostu góra. Ale Chińczyki lubią schody, więc w górach zawsze są schody. Nasza strategia? Kilkadziesiąt stopni w górę, kilka minut odpoczynku, trzy łyki wody…Potem było kilkanaście stopni w górę, kilkadziesiąt minut odpoczynku i butelka wody… A potem to już tylko „ja pier..”, „o fuk”, „zaraz zejdę”…No i wyprzedziła nas jedna grupa. Potem druga grupa. A potem trzecia.
Eee, gdzie dalej?
W końcu po niecałych 3 godzinach doszliśmy do pierwszej wioski – Zhongliu. Tu pojawił się mały problem, bo w wiosce nie ma oznaczeń, w którą stronę dalej, jest za to plątanina schodów rozwidlająca się we wszystkie strony, raz w lewo, raz w prawo, raz do góry, raz na dół…Mieliśmy wrażenie, że lokalni mieszkańcy specjalnie pozdejmowali oznaczenia, żeby turyści bez przewodników musieli korzystać z ich, odpłatnej oczywiście, pomocy. Jako jedyni szliśmy bez przewodnika, więc staliśmy się oczywistym celem. Szczególnie upodobała nas sobie jedna pani, która koniecznie chciała być naszym przewodnikiem. Nie łatwo było się jej pozbyć i nie łatwo było znaleźć właściwą drogę, w końcu spotkaliśmy inną grupę i poszliśmy za nimi. Ale krótko, bo ich tempo było mordercze i oczywiście po kilkudziesięciu schodkach straciliśmy ich z oczu. My robiliśmy już kolejny przystanek, a i nawet nie było na horyzoncie. Ludzie to mają zdrowie, nie powiem…
Prosto jak z bicza strzelił, czyli pod górę
Potem droga była już jednak całkiem prosta. Tzn. w linii prostej, ale pod górę, nie po płaskim, nie myślcie sobie… Zaczęło grzmieć, chmurzyć się, a my gdzieś pośrodku niczego. Idziemy ostro dalej. Trochę popadało, ale akurat napatoczył się daszek. No i ruszamy dalej, jeszcze podobno godzinka i będziemy w Tiantou. Tym razem w miarę po płaskim, a nawet często z górki, tylko niestety po mokrych kamiennych schodach, ale dajemy radę. I jak nie lunie! Straszyło, straszyło i w końcu rozpętała się niezła ulewa. Schodki momentalnie zamieniły się w wodospad, widoczność spadła niemal do zera, nie pozostało nam nic, jak tylko przeczekać. Na szczęście były już pierwsze zabudowania, także zrobiliśmy sobie kilkudziesięciominutową przerwę na herbatkę.
Dhazai na horyzoncie
Ostatni odcinek to już prosta sprawa, schodami ciągle w dół, aż po kolejnych kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do Dazhai. A stamtąd szybko w autobusik, przesiadka i na 18.00 byliśmy w Ping’An. Oj…napisało się lekko i szybko, ale uwierzcie, wcale nam się lekko nie szło…No i przyznać trzeba, że widoki po drodze wcale nie były warte tego wysiłku, bo najładniejsze tarasy są w oznaczonych punktach widokowych, do których można dotrzeć o wiele prościej i szybciej. Ale jaka satysfakcja! Tylko od tych schodów ścięgna Achillesa bolą mnie już 3 dzień…