6:00 rano pobudka. Dziś na dobre żegnamy się z naszym tajskim mieszkaniem. Wygodnie nam tu było, chyba nawet za wygodnie. Ale czas ruszać dalej. Plecaki zapakowane, bagażnik w skuterze załadowany, duży bagaż oddajemy do przechowania. Czas w drogę.
Na pierwszy dzień mamy do przejechania 143 kilometry. Nie dużo to, ale droga jest kręta, stroma, wiele podjazdów i zjazdów. W końcu przecież wjeżdżamy na Doi Inthanon, najwyższą górę w Tajlandii, która ma 2 565 metrów.
Skuter świetnie się sprawuje, choć ja z ciężkim plecakiem na plecach muszę mocno trzymać się Fryderyka, żeby nie polecieć przy podjazdach do tyłu.
Na pierwszym przystanku przeładunek. Wyciągamy wszystkie małe i cięższe rzeczy z plecaka i ładujemy je do całkiem pojemnego bagażnika. Ubrania i ręczniki wędrują zaś do plecaka. Może teraz będzie stabilniej. Jest chłodno, a nawet zimno. Z przyjemnością zatrzymujemy się przy kolejnych wodospadach, nie tylko, żeby podziwiać widoki, ale przede wszystkim, żeby złapać trochę słońca.
Im wyżej jedziemy, tym jest chłodniej. Szczyty gór skąpane w chmurach, nasza droga okryta mgłą. Wszystko to wygląda dość złowrogo i napaja lekkim niepokojem.
Marzniemy strasznie, długie spodnie i polary to trochę za mało na ten odcinek. Ale dojeżdżamy na szczyt bez najmniejszych problemów. A tam wszystko okryte mgłą. I zamiast pięknych widoków czeka na nas gorąca herbatka. Kilka chwil na rozgrzanie zdrętwiałych dłoni i ruszamy z powrotem.
Teraz trasa zmienia się diametralnie. Jedziemy niezbyt szeroką drogą przez las. Jest cały czas stromo, kręto i coraz piękniej. W końcu na horyzoncie pojawia się panorama Doi Ithanon. To tam byliśmy jeszcze kilka chwil temu…
Ostatnie godziny mijają nam w uroczej scenerii przywodzącej na myśl polską jesień. Choć tu, w Tajlandii właśnie kończy się zima. Wydłużone cienie przypominają nam o zachodzącym słońcu, jeszcze godzina, dwie i zrobi się ciemno, choć dopiero po 16:00.
Musimy znaleźć miejsce na pierwszy nocleg. O kempingu można zapomnieć, w tej okolicy nic takiego nie funkcjonuje. Wypatrujemy więc krzaków, w których bylibyśmy mało widoczni. Mijamy jednak kolejne wioski, pola, łąki i nic nie wydaje się być odpowiednie. W końcu wjeżdżamy małą dróżką na pola. W małym dołku, tak, że nie widać go z drogi, stoi drewniana wiata. Tak, tu będzie nasz pierwszy nocleg. Szybko rozbijamy namiot i jeszcze w ostatniej chwili pstrykamy zdjęcie na dobranoc…