Od kilkunastu dni jesteśmy w Yunnanie, zielonej prowincji na południu Chin. Podobno wiosna panuje tu przez cały rok, a piękna pogoda tylko dodaje uroku już i tak uroczej okolicy.
Chiński sposób na biznes
Nasza wizyta nie zaczęła się jednak tak słonecznie, jak można byłoby się tego spodziewać. Do Shangri – La przyjechaliśmy przeziębieni, do tego było zimno, deszczowo i nieprzyjemnie. Sytuację ratowały dobre warunki w hostelu, elektryczny koc i program po angielsku w telewizji. Choć katar i gorączka sprawiły, że nie ruszaliśmy się z hostelu dalej jak do restauracji na obiad, co nieco jednak zdążyliśmy w tym osławionym Shangri-La zobaczyć.
Zhongdian, bo tak nazywało się wcześniej Shangri-La, to położona w górach mieścina, która jeszcze kilka lat temu była zapadłą dziurą. Ktoś jednak wyczuł tu dobry interes. I tak z zabitej dechami wiochy powstało turystyczne zagłębie. Chwytem marketingowym są Tybetańczycy i znajdujący się niedaleko tybetański klasztor. W końcu „shangri-la” to mityczna kraina mlekiem i miodem płynąca. Oczywiście ta mityczna kraina wcale się tu nie znajdowała. Ale co z tego, skoro pomysł chwycił? Chińczycy przyjeżdżają, biali turyści również, czego jesteśmy świetnym przykładem.
Jeśli ktoś planuje pobyt w tym miasteczku to powinien je potraktować jedynie jako bazę wypadową po okolicy. Na miejscu bowiem trudno liczyć na większe atrakcje niż kręcenie się po straganach z pamiątkami. A ta tak zwana „starówka” to nic innego jak kilka wydzielonych uliczek, całkowicie odrestaurowanych, a właściwie wybudowanych od nowa. Nuuuda!!!
Mądrzymy się, bo kilka dni wcześniej przyszło nam nocować w innych tybetańskich miasteczkach, Kang Ding i Xianczeng. I to był tybetański klimat! Byli mnisi, byli Tybetańczycy, były klasztory i czorteny. Tylko tam trzeba jechać kilkanaście godzin górską drogą po wertepach wzdłuż przepaści. Dla autokarów z chińskimi turystami za trudne…
Jeszcze więcej straganów z pamiątkami
Jak już trochę się podleczyliśmy, wsiedliśmy w autobus do położonego dwie godziny drogi dalej Lijiangu. Chcieliśmy tu jeszcze trochę odpocząć i potem być może ruszyć do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Wysiadamy na starym mieście i historia się powtarza. Znów urocze uliczki, kanaliki z wodą, mostki i ukryte przejścia między uliczkami. Wszystko nowiutkie, świeże i pachnące chciałoby się powiedzieć. Przyjemnie się tu spaceruje, ale tylko przez pierwsze pół godziny, potem jest po prostu nudno. Bo ile można oglądać stragany z pamiątkami. A, przepraszam, jest jeszcze cały szereg restauracji, serwujących przeróżne dania od chińskich przez zachodnie po wszelakie inne.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te chińskie stare miasta są bardziej zachodnie niż nasza niejedna starówka. Gdyby tłumy Chińczyków zastąpić białymi twarzami równie dobrze moglibyśmy być gdzieś w Europie.
A potem pojechaliśmy na dwudniowy trekking do Wąwozu Skaczącego Tygrysa (o czym pisaliśmy wcześniej) i to wszystko było już nie ważne…
Trochę foto z Lijiangu w galerii
A w Shangri-La nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia, po prostu nawet nie chciało nam się wyciągać aparatu.