Ponad dwumiesięczny pobyt w Chinach mocno nas zmęczył. Od jakiegoś czasu nie myślałam o niczym innym, tylko jak odpocząć i dokąd uciec. No i stało się. Wystarczyły dwa dni w górach, by Chiny znów mnie cieszyły.
Remedium na całe zło okazał się dwudniowy trekking w Wąwozie Skaczącego Tygrysa. To nazwa kanionu, który tworzy Jangcy w pobliżu miasta Lijiang. Rzeka wije się przez 15 kilometrów pomiędzy potężnymi szczytami, tworząc jeden z bardziej malowniczych kanionów świata.
Idziemy na łatwiznę?
Wcale nie mieliśmy iść na ten trekking. Dopiero co wygrzebaliśmy się z przeziębienia, do tego deszczowa pogoda, no i jeszcze ostrzeżenia w przewodniku, że trasa nie należy do łatwych. No ale być w Yunnanie i nie zobaczyć Wąwozu Skaczącego Tygrysa trochę żal. Chcieliśmy więc wykpić się łatwą wycieczką dla turystów. Taką co wsadzają gościa do busika i zawożą na punkt widokowy. Ale jak usłyszeliśmy cenę to od razu wstąpiły w nas nowe siły…
Damy radę
Całą trasę można podobno pokonać w jeden dzień. Oczywiście w naszym przypadku to nie wchodziło w grę. Z informacji w przewodniku wynikało, że po drodze jest sporo hosteli. Zaplanowaliśmy więc nocleg zaraz po najcięższym odcinku i ruszyliśmy w drogę. Najpierw kilkanaście minut po szosie, w towarzystwie mknących autobusów i jeepów z turystami. No jak tak ma wyglądać ten trekking to ja dziękuję – myślę. Ale zaraz wchodzimy na polną drogę, jakimś skrótem znów jeszcze trochę wyżej i już widoki robią się obiecujące.
Od początku towarzyszą nam miejscowi z końmi. Idą spokojnie za nami, czasem nas wyprzedzają, gdy odpoczywamy. Czasem czekają razem z nami. Nieustępliwie oferują podwózkę. Widząc jak się męczę przy każdym podejściu na pewno sądzą, że lada moment dam się namówić. Ale nie ma mowy, dam radę!
Idziemy już tak prawie dwie godziny, pod górę, trochę po płaskim, znów pod górę. Koszulka już cała mokra od potu, jedna butelka wody prawie wypita. Może to jest ten najgorszy odcinek – mówię – pewnie niedługo się skończy, będzie hostel i zostaniemy tam na noc. Fryderyk idzie przodem, ja ledwo za nim człapię i nagle słyszymy rozmowę po polsku. Tak, tak, nie mylimy się! Na szlaku odpoczywa czwórka Polaków! Ucieszyliśmy się co najmniej jakby nam ktoś schabowego z bigosem dał…Oj, zeszło nam się na pogaduchach trochę, ale trzeba iść dalej. W mocnym polskim składzie ruszamy dziarsko do przodu. Po kilkunastu minutach my już w tyle, bo jak się okazało, najgorszy odcinek właśnie się zaczął…
Nie wiem ile razy po drodze mówiłam, że już nie dam rady. Ile razy jęczałam, że umieram i że dalej nie pójdę. A jak ścieżka robiła się wąska, gdy po jednej stronie były skały, a po drugiej przepaść, to jakby mnie ktoś zamroził. Nie łatwo było ruszyć się z miejsca. Po jaką cholerę ja tam wlazłam, ktoś zapyta. Ano dla takich widoków:
Do schroniska dotarliśmy tuż przed zmrokiem. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że już ledwo powłóczyłam nogami. Przed oczami latały mi czarne plamki. Byliśmy wyczerpani, głodni i obolali. Ale jaka duma! I jaka nagroda – szczyty gór skąpane w zachodzącym słońcu.
Poranny spacer
Następnego dnia mamy do pokonania o wiele krótszy i podobno łatwiejszy odcinek. Idziemy teraz głównie po płaskim, od czasu do czasu tylko ścieżka robi się nieprzyjaźnie wąska. Czasem przechodzimy przez strumyk, innym razem mały wodospad. Po porannym zachmurzeniu nie ma już śladu i możemy delektować się pięknymi widokami.
Wisienka na torcie
Po dwóch godzinach, jakoś po 11.00 docieramy do hostelu Tina. Stąd o 15.00 autobus zabierze nas do Lijiangu. Ale zanim zakończymy naszą przygodę z górami, ruszamy jeszcze szlakiem ostro w dół, do koryta rzeki. Chcemy z bliska zobaczyć pieniącą się rzekę, która towarzyszyła nam przez cały trekking, majacząc niewyraźnie daleko w dole.
Ścieżka nie jest łatwa. Idzie ostro w dół, głównie po skalnych stopniach. Przez większość czasu trzymam się kurczowo liny i barierek. Przy każdym kroku zastanawiam się czy w dobrym miejscu postawiłam stopę. Wydawać by się mogło, że schodzenie w dół to żaden trud. Tymczasem już po dziesięciu minutach zastanawiam się czy nie zawrócić. Jeśli nawet zejdę na sam dół, to jak potem wejdę? Ale obietnica niezapomnianych widoków robi swoje. Idziemy dalej.
Po niecałej godzinie docieramy do rzeki. Jeszcze tylko trochę akrobacji przy wchodzeniu na skały i już można zachwycać się widokiem, na który czekaliśmy od wczoraj.
Z licznymi przystankami, chyba po każdych kilkunastu stopniach, dotarliśmy z powrotem na górę w niewiele ponad godzinę. Trasa nie była tak trudna, jak się spodziewałam. Pomijając problemy kondycyjne, droga w górę wydawała się bezpieczniejsza. Jeszcze gdyby tylko tak nie brakło oddechu…
To jeszcze nie koniec
Zmęczeni i przepoceni, ale straaaasznie zadowoleni, czekamy na busika. Busik się pojawia, wsiadamy, jedziemy i… stop. Zaledwie po kilkuset metrach zatrzymujemy się, kierowca każe wysiadać. Nie bardzo wiemy o co chodzi, rozglądamy się. Coś blokuje przejazd. Widzę koparki, pewnie remont. Ale kierowca każe zabierać bagaże i iść. Po chwili okazuje się, że to nie remont. Na drodze leży olbrzymi głaz, a właściwie kawałek skały. Droga jest nieprzejezdna.
Po drugiej stronie już czekają autobusy żeby nas zabrać. Tylko najpierw musimy się tam dostać. Wchodzimy na skałę i dopiero teraz widzimy, że na tym odcinku zerwała się cała droga. Robotnicy wytyczyli wąską ścieżkę, którą można przedostać się na drugą stronę. Idziemy przytuleni do skały, nie wierząc własnym oczom. Jeszcze wczoraj była tu droga…
Zanim dotrzemy do Lijiangu mamy jeszcze kilka nieprzewidzianych przystanków. A to ktoś utknął w toalecie na 40 minut, a to coś się stało z naszym podwoziem i odwiedziliśmy warsztat na kolejne pół godziny, a to zakupy na przydrożnym bazarku. Witamy ponownie w chińskiej rzeczywistości…
Ps. Jula, Ilona, Bartek i Józek – dzięki za świetne towarzystwo i do zobaczenia w Polsce!
informacje praktyczne
dojazd
Standardowy trekking zaczyna się w wiosce Qiaotou (na jednym końcu) lub w wiosce Daju (na drugim końcu). Do obydwu wiosek dojeżdżają autobusy z Lijiang i Shangri–La. Obecnie dojazd zajmuje blisko trzy godziny (koszt: 35 juanów), autobusy ruszają ok. 8.00 rano, także najwcześniej na szlak można ruszyć około 11.00.
Autobusy powrotne do Lijiang (koszt 55 juanów) i Shangri-La odjeżdżają spod hostelu Tina o godzinie 15.00.
nocleg
Na trasie trekkingu jest sporo hosteli. Zarówno już na samym początku (można tam na przykład zostawić bagaże), jak też po poszczególnych odcinkach. Raczej nie ma potrzeby rezerwowania pokoju wcześniej, wyglądało na to, że miejsc jest więcej niż chętnych. My spędziliśmy noc w hostelu Half Way – zdecydowanie polecamy, ze względu na dobre warunki, niskie ceny, smaczne jedzenie i przepiękny widok z tarasu.
pozostałe informacje
Bilet wstępu kosztuje 65 juanów. Na trasie trekkingu w ładnych miejscach widokowych są prowizoryczne tarasy widokowe, za które lokalni mieszkańcy pobierają opłaty od 3 do 10 juanów.
Na punktach widokowych można kupić wodę i inne napoje.
Trasa jest bardzo dobrze oznakowana, żeby się zgubić trzeba byłoby się bardzo dobrze postarać. Na wszelki wypadek warto mieć ze sobą mapkę trasy. Można ją dostać w hostelu.
Nie trzeba kończyć treku przy hostelu Tina, można iść dalej do Walnut Garden (kolejne 2 godziny) i potem jeszcze dalej w góry.