Z Lijiangu jedziemy do Dali. Trochę obawiamy się powtórki z Shangri-La i Lijiangu, ale miasto kusi nas malowniczym położeniem u stóp gór, nad brzegiem jeziora Erhai. Już wyobrażam sobie jak to będziemy spacerować brzegiem i wypatrywać rybackich łódek. Doprawdy nie wiem skąd biorę te wyobrażenia, które potem nijak mają się do rzeczywistości…
Dali na dobry początek
Rozczarowania jednak nie ma. Już sam dojazd dostarcza miłych widoków. Zza okna autobusu wgapiamy się w soczyście zielone pola ryżowe, w tle mieni się jezioro, a jeszcze dalej widzimy szczyty gór. Już wiem, że będzie dobrze. A na te pola to jeszcze wrócimy, żeby porobić zdjęcia, myślę sobie.
Jadąc do Dali trzeba wiedzieć, że miasto dzieli się na starą i nową część. W praktyce to jakby dwa oddzielne miasta, oddalone o kilka kilometrów. Starówka jest zupełnie inna niż te w Shangri-La i Lijiang. Budynki nie są tak odpicowane, a obok straganów z pamiątkami i restauracjami „pod turystów” toczy się tu normalne, miejskie życie. Z rana między uliczkami trafiamy na targ z warzywami i owocami. Tuż obok jedna obok drugiej otwierają się lokalne knajpki, ktoś skrobie ryby, gdzie indziej obierają się ziemniaki. Nie za dużo tu uliczek do spacerów, ale wystarczająco by miło spędzić jedno przedpołudnie.
Msza po chińsku
Tak, tak, znaleźliśmy w Dali katolicki kościół! A że nasz pobyt wypadał na niedzielę, nie omieszkaliśmy pójść na mszę. Katolicki kościół spotkaliśmy wcześniej tylko raz, w Kangding, ale wtedy nie mogliśmy się dogadać, o której będzie msza. Tym razem pod kościołem zaczepiła nas jakaś młoda dziewczyna mówiąca po angielsku i powiedziała nam, że msza będzie o 9.00.
Przychodzimy rano, jeszcze nie weszliśmy do środka, a do moich uszu dobiega znajoma melodia. To „Barka”, tylko…po chińsku. Młody chłopak gra na pianinie melodię, a kilkoro osób, które już przyszły, śpiewa w najlepsze. Doprawdy trochę dziwne wrażenie…Zaczyna się msza. I dalej jakoś dziwnie…wszystko po chińsku. Momentami mam trudności z rozpoznaniem, co się właściwie dzieje, tak ten inny język mi wszystko miesza. Trochę podglądamy co inni robią, bo zdecydowanie więcej tu klęczenia i śpiewania niż w polskim kościele. No chyba, że akurat tak trafiliśmy…Na koniec kolejne zdziwienie, do komunii idą wszyscy, ale nie wszyscy biorą opłatek. Niektórzy proszą tylko o błogosławieństwo. Msza dobiega końca, a księża i ministranci idą za ołtarz, zdejmują komże i już po cywilnemu, dołączają w ławkach do śpiewających wiernych.
A tak wygląda chiński kościół. Niezły, nie?
W dzień targowy
To co chyba nigdy nam się nie znudzi, to lokalne targi. Akurat w okolicach Dali jest ich nie mało, każdego dnia w innej wiosce coś się dzieje. Mamy w czym wybierać, wybieramy więc piątkowy targ w Yousuo, bo podobno to największy market w całej prowincji. Dojazd z Dali zajmuje ponad godzinę, trzeba jeszcze potem przespacerować się kawałeczek przez wieś i jest się na miejscu. A warto, oj warto! Turystów tu nie uświadczysz, za to sama śmietanka lokalnej społeczności. Przechadzamy się między straganami, podglądamy targujących się ludzi, pstrykam foty jedna za drugą, a oni tylko się uśmiechają. Normalnie raj!
Ale ładne malowidła
Chińczycy mieszkający w Dali i okolicznych wioskach to głównie przedstawiciele mniejszości Bai. Z pewnością nie odróżnilibyśmy ich od pozostałych Chińczyków, gdyby nie to, że kobiety Bai chodzą w niebieskich strojach, a ich domy zdobią charakterystyczne malowidła. Z pewnością jest jeszcze wiele innych elementów, które ich wyróżniają, ale dla naszego laickiego oka te były najbardziej oczywiste.
Żeby obejrzeć tradycyjną architekturę Bai wybraliśmy się do wioski Xizhou. W przewodniku wyczytaliśmy, że to właśnie tam znajdziemy najlepiej zachowane budynki. Jeszcze jak widać dajemy się nabrać na takie teksty. Jedziemy na miejsce i pięknie ubrane panie chcą kosmicznej kwoty za bilet wstępu na „starówkę”. A jak bilet wstępu, to pewnie znów będą zbudowane od zera, pięcioletnie „zabytki”…Rezygnujemy z tej wątpliwej przyjemności, ale tradycyjną architekturę widzimy potem jeszcze nie raz w innych wioskach nad jeziorem Erhai. Jestem absolutnie zachwycona tymi malowidłami!
Trochę inny biwak
Wielkimi krokami zbliża się chińskie święto. A jak chińskie święto to cały tydzień wolny i 70 milionów Chińczyków rusza na wakacje. Efekt? Wszystkie hotele pełne, ceny o 50 -100% w górę, bilety na pociągi i autobusy wyprzedane…To już nasze ostatnie dni w Chinach, nie chcemy pakować się na dalekie trasy, tylko przeczekać gdzieś do samolotu. No i chcemy uciec od całego tego szaleństwa. Znajdujemy więc hostel w wiosce po drugiej stronie jeziora, rezerwujemy od razu trzy noce i zadowoleni jedziemy na miejsce. A tu miejsca brak. O naszej rezerwacji nic nie wiadomo. Po dłuższej konwersacji z właścicielem, lądujemy w namiocie… na dachu…
Co tu dużo gadać, właściciel hostelu nawalił, bo zgubił/nie zauważył naszej rezerwacji. Miejsc wolnych nie ma, bo święto. Na nocleg w innym hostelu czy hotelu nie mamy co liczyć, a na pewno nie w akceptowalnej przez nas kwocie. Dostajemy więc namiot i ofertę nie do odrzucenia, zamieszkania za darmo na dachu. Skoro za darmo, to już dłużej nie marudzimy, tylko podziwiamy piękny widok z naszej nowej „rezydencji”.
Trochę inna wieś
Shuanglang, bo tak nazywa się wioska, w której mieszkamy, nie do końca jest taka, jak się spodziewaliśmy. To miała być mała, spokojna rybacka wioska. Tymczasem obok tradycyjnych zabudowań Bai powstają tam jedna za drugą ekskluzywne rezydencje bogatych Chińczyków. Co piękniejsze kawałki ziemi nad jeziorem zajmują kolejne wille w nowoczesnym stylu, z przeszklonymi ścianami, wcinającymi się w wodę. Dookoła otwierają się wystylizowane kawiarnie i dizajnerskie restauracje.
Przepraszam, gdzie tu jest pole?
Któregoś dnia wsiadamy w autobus i jedziemy na poszukiwanie pól ryżowych. Tych, które widzieliśmy jadąc do Dali. Albo podobnych. Gdzieś tu, nad jeziorem muszą być i już! Jedziemy przez znane nam już wioski i wypatrujemy między budynkami. Te nie, bo za małe. Te jakieś szare. Ooo, a te niezłe, wysiadamy!
Łazimy tak po tych polach pół dnia, ludzie się na nas gapią, gadają do nas, pytają czy chcemy pokosić z nimi. W jednym miejscu zrywają ryż, trochę dalej wytrzepują z niego ziarna. Jeszcze dalej już suszą na drodze. Ktoś wskazuje nam przejście między budynkami, trafiamy na pola nad samym jeziorem. Tutaj żeby dotrzeć do poletka trzeba płynąć łódką. Potem znów trafiamy na drogę i robimy jeszcze dziesiątki zdjęć. To chyba jedna z najlepszych naszych wycieczek!
Skuterowy debiut
Innego razu wynajmujemy skuter i jedziemy na poszukiwanie niezamieszkanego kawałka jeziora. Może dodam, że to nasza pierwsza skuterowa przejażdżka w życiu…Ruszamy kangurkiem, ale wywrotki brak. Potem pędzimy z zawrotną prędkością 40 km/h… no i wiatr we włosach jest, a jakże! I już kawałek za naszą wioską możemy cieszyć się pięknymi widokami.