Pojechaliśmy na północ, do Amritsaru, zobaczyć Złotą Świątynię. To Mekka Sikhów. Ich Ziemia Święta, Ściana Płaczu… Najświętsze miejsce…
Pierwszy raz idziemy rano. Jest spokojnie, cicho, chłodno. Czuje się jakąś magię, wyjątkowość. To nie zwykła atrakcja turystyczna, kolejny zabytek. Tu są wierni, jest zaduma, kontemplacja.
Na teren kompleksu można wejść tylko boso. Butów nie można nawet wnosić. Nie dlatego, że być może je zaraz za progiem założysz. Nie założysz, bo strażnik to zauważy i nakrzyczy. Butów nie można mieć nawet w torbie czy plecaku. A strażnicy sprawdzają czy ma się numerek z szatni.
Tuż przed wejściem, w wielkim pudle, leżą darmowe chusty. Bo z odkrytymi włosami też nie można wejść. No i trzeba umyć ręce, są do tego przygotowane umywalki. Trzeba też obmyć stopy. Przed wejściem są płytkie, po kostki, baseniki, przez które trzeba po prostu przejść. Brzydzę się tych mokrych chodników, tej brudnawej wody. Przemykam czym prędzej.
Sikhizm powstał w Indiach, ale ma też wielu wyznawców poza granicami. Żeby odbyć świętą pielgrzymkę i dokonać rytualnej kąpieli, przyjeżdżają tu z całego świata. Wchodzą do wody choć na chwilę. Mężczyźni oddzielnie, kobiety oddzielnie. Rodzice pomagają małym dzieciom. One jeszcze nie wiedzą o co chodzi. Ale pewnie czują, że to coś ważnego.
Obserwujemy kolejnych wiernych, ich gesty, zachowanie. Niewiele wiemy o tej religii, ale rytuały przypominają nam trochę Islam. Sikhowie, tak jak muzułmanie czy katolicy, wierzą w jednego boga. Ale praktyki religijne, choćby rytualne kąpiele, przejęli od Hindusów. Gdy wieczorem przypadkiem trafiamy na uroczystość, mamy wrażenie jakbyśmy byli zaś na katolickiej mszy…
Wszystko tu lśni. Wolontariusze wciąż sprzątają, przecierają podłogi, myją naczynia. Wyciągają śmieci ze stawu. Pilnują porządku. Wyczuwa się jakąś taką przyjazną atmosferę. A może ja wyczuwam? Może to autosugestia? Strażnicy pilnują porządku, ale wydają się jacyś tacy przyjaźni, pozytywni.
Wolontariusze. Wszystko robią wolontariusze. Bo religia ta zabrania czerpania korzyści majątkowych ze służby religijnej. Zabrania też istnienia „kleru”. Nie ma tu hierarchii, znanej nam z kościoła katolickiego. Nie ma kapłanów. Ci co nas upominają, że można siadać tylko po turecku, to nie etatowi pracownicy. To wierni, którzy dbają wspólnie o swe święte miejsce.
Spędzamy w Złotej Świątyni kilka dni. Przychodzimy o różnych porach, trzy, cztery razy dziennie. Po prostu chce się tu być, posiedzieć na chodniku, popatrzeć na ludzi. Nic nie rozumiemy z odczytywanej przez cały dzień Świętej Księgi. Ale spacerujemy dookoła stawu, słuchamy płynących z głośników słów. Łapiemy energię na kolejne dni w podróży.