Ujgurskie miasta są do siebie podobne. Jest plac, jest meczet i są bazary. To na bazarach rozgrywa się codzienne życie i nigdzie indziej nie jest tak ciekawie jak na bazarze. A bazary są przeróżne. Z jedzeniem, z ubraniami, z garnkami. Albo ze wszystkim na raz. Niektóre rozkładają się z samego rana, inne startują w południe, a są takie, które można znaleźć tylko po zmroku.
Czasem mijamy całe ciężarówki owoców, a innym razem tylko małe straganiki z kilkoma sztukami, rozkrojonymi apetycznie by skusić przechodnia.
Tylu rodzajów rodzynków chyba nigdy wcześniej nie widziałam. Tak samo z orzechami. Jestem w stanie rozpoznać tylko kilka rodzajów, znanych mi z Polski. A reszta? Zabrakłoby dnia, żeby wszystkiego spróbować.
Na większych marketach jedzenie jest tylko dodatkiem. Właściwy towar stanowi tu co innego. A co? Ano właściwie wszystko. Na takim markecie można wyposażyć kuchnię…
urządzić niemal cały dom…
ubrać się…
a na koniec oczywiście zjeść.
A po zmroku, gdy jest już chłodniej, ożywiają się straganiki z jedzeniem. Kilka, kilkanaście mobilnych kuchni, pomiędzy nimi rozstawione stoliki i ławeczki, by było gdzie przycupnąć i zjeść. Wszystko świeże, robione na miejscu. Może to być na parkingu, na chodniku, albo w jakiejś wąskiej uliczce, na których za dnia tłoczą się samochody i skutery by wieczorem ustąpić miejsca ludziom.