Objechaliśmy pustynię dookoła. No prawie. Do zamknięcia kółeczka zabrakło nam „tylko” 440 kilometrów, czyli odcinka na trasie Charklik – Korla.
Choroba niskościowa
Zaczęliśmy w Turfanie. Gdy jedziemy busikiem z dworca kolejowego do Turfanu, za oknem mamy tylko piach. Choć jest nieznośnie gorąco, zamykamy okna, bo pył wciska się każdą szczeliną i nie pozwala oddychać. Jak okiem sięgnąć, na lewo, czy na prawo, jest niemal idealnie płasko. Tę jałową równinę przecina tylko droga, którą mkną ciężarówki jedna za drugą.
Turfan położony jest na terenie depresyjnym, 154 metry poniżej poziomu morza. To drugi najniżej położny teren na świecie. Pierwszy to Morze Martwe. Ciekawe czy jest coś takiego jak choroba „niskościowa”. No my w każdym bądź razie nic nie odczuliśmy… Tylko palące słońce i niewyobrażalnie suche powietrze, które sprawia, że wciąż zasycha w gardle. W końcu Turfan to podobno najsuchsze i najgorętsze miejsce w Chinach.
Starożytne miasta
W Turfanie wybraliśmy się na zwiedzanie pozostałości starożytnego miasta Jahoe. Takich starożytnych ruin jest w Xinjiangu wiele. Przez wieki, gdy kwitł handel na Jedwabnym Szlaku, miasta te świetnie prosperowały. Dziś to już tylko ruiny, które czasem trudno odróżnić od otaczających je skał.
Skok w bok
Z Turfanu na kilka dni zawitaliśmy do Urumczi. Z Jedwabnym Szlakiem i pustynią niewiele ma wspólnego, ale jak spojrzy się na mapę, leży tak daleko, tak bardzo pośrodku niczego, że byliśmy ciekawi co tam jest. Zaledwie trzy godziny jazdy autobusem i już jesteśmy na miejscu. Prawie, bo czekała nas jeszcze prawie godzinna przejażdżka miejskim. Urumczi to nie jest małe miasto, to nie jest dziura zabita dechami. To jest duże, nowoczesne miasto, z szerokimi ulicami, wysokimi budynkami i zachodnimi fast foodami. Nie wiem czemu, ale trochę przypominało mi Warszawę.
Tu także mieszkają Ujgurzy, ale jest ich generalnie mniej niż w miastach, które odwiedzimy potem. Jak się dowiadujemy, północna część tej prowincji, czyli wszystko na północ od pustyni, jest mniej zamieszkane przez Ujgurów. Oni dominują w część południowej.
Piach, piach, piach
Rzut oka na mapę i wydawać by się mogło, że z Urumczi do Kaszgaru to już raz ciach. „Zaledwie” 24 godziny w autobusie (na szczęście sypialnym) i jesteśmy na miejscu. Z początku jedziemy wzdłuż zielonych łąk, na których pasą się konie i krowy. Od czas do czasu w tle zauważamy ośnieżone szczyty. W końcu krajobraz staje się monotonny, w miejsce trawy pojawia się piach a w ośnieżone szczyty zastępują piaskowe skały i od czasu do czasu, wydmy.
Gdy budzę się rano, za oknem wciąż te same widoki, co poprzedniego dnia. Jechaliśmy całą noc, przejechaliśmy blisko tysiąc kilometrów, a za oknem wciąż to samo. Zdumiewające jak ogromny to obszar. Po jakimś czasie na horyzoncie pojawiają się jednak kolorowe skały. I będą nam już towarzyszyć niemal do samego Kaszgaru.
Jeszcze więcej Ujgurów
Z Kaszgaru, zaraz po niedzielnym markecie, wsiedliśmy w autobus do niedalekiego Yarkandu. Trzy godziny dobrą drogą wzdłuż pustyni i jesteśmy w kolejnym ujgurskim mieście. O wiele mniejszym niż Kaszgar. O wiele bardziej ujgurskim, muzułmańskim. To czuć od samego początku, jak tylko wysiadamy z autobusu.
Tutaj tylko krótki przystanek. Tradycyjnie idziemy na lokalne targowisko z jedzeniem, błąkamy się wokół placu z meczetem, odwiedzamy lokalną knajpkę. A następnego dnia z samego rana ruszamy dalej, do Hotanu.
Znów sześć godzin w autobusie, znów drobne problemy z noclegiem. W końcu trafiamy do mało przyjemnego Hotelu Traffic tuż obok dworca autobusowego. W Xinjiangu wpadli na świetny pomysł i w każdym przesiadkowym mieście, gdzieś w okolicy dworca, a często w tym samym budynku, jest hotel, który przyjmuje obcokrajowców. Wszystko fajnie, tylko szkoda, że tak drogo i obskurnie. Ale opcje alternatywne są jeszcze droższe…
Trudna droga na wschód
Od Hotanu naszym jedynym celem jest dostać się do prowincji Syczuan. Niestety na tej trasie nie ma bezpośrednich połączeń, dlatego czeka nas jeszcze kilka przesiadek. Najdalej w interesującym nas kierunku udaje nam się kupić bilet na autobus do Cherchen, miejscowości położonej o 8 godzin drogi. Tam musimy się przesiąść na coś co nas zawiezie do Charklik, kolejne 3 godziny jazdy. Niestety, gdy dojeżdżamy do Cherchen jest już po 19.00 i autobusów na dalszą trasę nie ma.
Żeby nie nocować w tej zapadłej dziurze bierzemy z dwójką spotkanych wcześniej Niemców taksówkę do Charklik. Jest już ciemno i mimo, że taksówkarz jedzie ostrożnie, dość powoli, jest we mnie jakiś niepokój. Droga jest płaska i równa. Z na przeciwka co raz jadą ciężarówki na długich światłach. Wcale tych świateł nie zmieniają na krótkie. Zastanawiam się jak to nie oślepia kierowcy. Między ciężarówkami jakieś samochody osobowe i motocykle. Te z kolei w ogóle bez świateł. Wydawać by się mogło, że jesteśmy na pustkowiu. Ale co raz ktoś idzie poboczem, leży przewrócony motocykl, ktoś prowadzi zwierzęta.
Gdy dojeżdżamy na miejsce jest już po północy. Zatrzymujemy się hotelu niedaleko dworca. Dość komfortowym i tanim dla odmiany.
Jak w filmie science-fiction
Z rana kombinujemy jak wydostać się w końcu z Xinjiang, bo przed nami już tylko jedna miejscowość po tej stronie granicy i z radością byśmy ją ominęli i pojechali bezpośrednio dalej. Ale to niemożliwe. Wsiadamy więc do jakiegoś minivana i ściśnięci jak sardynki, z kilkunastoma innymi osobami jedziemy do Yitunbulake. Za trzygodzinną przejażdżkę płacimy 100 juanów od osoby! To jakieś 60 złotych. Nawet jak na Chiny to jest drogo. I do tej pory nie mamy pojęcia, dlaczego tak drogo. Miejscowi też tyle płacili, widzieliśmy. Nie to, że nas orżnęli.
Yitunbulake to miasteczko, w którym wydobywa się azbest. Nie bardzo wiemy co to znaczy. Wiemy, że azbest jest szkodliwy dla zdrowia, ale nie wiemy czego się spodziewać. W naszym przewodniku napisali, że to miasteczko to prawdziwa katastrofa ekologiczna. Ale co to znaczy? Czy powietrze będzie śmierdzące? Czy będą tam jakieś fabryki? Dym z kominów? Jak wygląda azbest?
Po trzech godzinach już wiemy…
Jak tam w ogóle da się żyć? A ktoś żyje na pewno, bo są domy, samochody, sklepy. Choć wszystko wygląda jak wymarłe, jakby miała tu miejsce niezrozumiała katastrofa…
Zakrywając twarze przed białym pyłem popędzamy w myślach kierowcę, a jednocześnie patrzymy z niedowierzaniem przez okno. Że takie miejsca mogą istnieć…
Miasto widmo
Szybko przesiadamy się do czekającego już autobusu, który zawiezie nas do Huatugou. To już w sąsiedniej prowincji i stamtąd mamy nadzieję złapać autobus do…No właśnie nie wiemy dokąd, byle gdzieś w stronę Syczuanu.
Jedziemy. Z lewej pustynia, z prawej pustynia. Najbliższe miasteczko kilkadziesiąt kilometrów gdzieś tam na północ albo południe. I nagle zjeżdżamy z drogi, koniec jazdy. Tu jest Huatugou, cel naszej dzisiejszej podróży. Patrzymy z niedowierzaniem. Miasto wygląda jakby je przed chwilą tu postawiono. Wygląda tak nienaturalnie, tak niedorzecznie tutaj, pośrodku niczego. Niskie budynki wyrastają z ziemi nawet nie próbując wkomponować się w krajobraz.
Kilka asfaltowych ulic na krzyż, dworzec, hotele. No właśnie, hotele. Dobrze, że są, bo mamy gdzie przenocować, ale… Po co w takiej dziurze tyle hoteli? To nie są malutkie hoteliki z miejscami dla kilkudziesięciu osób. Tam mogą zmieścić się setki osób. To tak jakby w moim Lubartowie postawić teraz z 6 hoteli, każdy na 300-400 gości. Po co? Kto tu przyjeżdża? W naszym hotelu tłumów nie było. W ogóle nie wiem czy oprócz nas i jadących z nami Niemców był ktoś jeszcze. I tak było już wiele razy.
Zatrzymujemy się w tym mieście – widmie na noc, bo autobus dopiero jutro. Dziś już nic nie jeździ. Decydujemy się jechać do Xiningu, w prowincji Qinghai, a stamtąd już bezpośrednio do Chengdu (w końcu!).
Spędziliśmy w Xinjiangu dwa tygodnie, Google Maps mówi, że przejechaliśmy ponad 3 800 kilometrów. A można byłoby tu spędzić miesiąc, dwa i nadal byłoby gdzie pojechać. Albo posiedzieć z Ujgurami przy kluskach i kebabie…