W Zachodniej Australii mamy wrażenie jakby czas się zatrzymał. Jakby ktoś nas wsadził w wehikuł i cofnął do lat 50-tych. A może nawet dalej, do początku XX wieku…
Spacer ulicami przeciętnego miasteczka to jak oglądanie starego filmu. Te wszystkie domy, sklepiki, kawiarnie, niby współczesne, a niewiele różnią się od stojących obok zabytków. Zabytków, czyli w tutejszym wydaniu, budynków właśnie z początku XX wieku.
Poza Perth przeciętna mieścina, którą mijamy po drodze, ma kilka tysięcy mieszkańców. Ehh, co ja piszę, kilka tysięcy… kilkaset mieszkańców – to już wystarczy by było miasto! Kilka ulic na krzyż, parę sklepów, stacja benzynowa, kościół, poczta… No właśnie poczta. To ważna instytucja tutaj, no ale skoro zasięgu w telefonach nie ma, o internecie nie wspominając…
Ci co mieszkają w tych mieścinach to i tak full cywilizacja. Bo jest prąd, kanalizacja, woda i śmieci też odpowiednie służby odbierają. Ale są jeszcze ci, co mieszkają w buszu. Część ma ogromne gospodarstwa, plantacje, hodowle. Inni bez plantacji, za to z dużym terenem, żyją sobie gdzieś tam, u nas powiedzielibyśmy „na wsi”. Woda z deszczówki do ogromnych zbiorników, prąd z wiatraków i paneli słonecznych. A poczta do odbioru na skrzyżowaniu z główniejszą drogą…
Można trochę stracić kontakt z rzeczywistością, gdy tak się jedzie godzinami przez te pustkowia. W eterze cisza, telefon nie łapie żadnej sieci. Czasem na polu zobaczymy pracujący ciągnik, na horyzoncie pojedyncze zabudowania. Zatrzymujemy się na chwilę, by zrobić zdjęcie wiatraka malowniczo skąpanego w zachodzącym słońcu.
Nie, wcale nas już nie dziwi, że ktoś ma prywatny wiatrak. I nawet wcale nie bardzo nas zdziwiło, gdy nagle ktoś przyleciał dwupłatowcem i wylądował na tej łące…
Tak to właśnie wygląda ta Zachodnia Australia. A reszta nie wiemy jak wygląda, bo już trzeci tydzień nam mija w Oz i jakoś nie możemy się przedostać na wschód. Ale jeszcze tylko poszukamy złota w Kargoorlie i zaraz ruszamy dalej.