Mają tu w Australii taką drogę, nazywa się to Great Ocean Drive i jest to podobno jedna z piękniejszych nadmorskich dróg na świecie. Kusiło nas w Adelajdzie, żeby jechać już prosto na północ, zobaczyć Uluru, olać całe to wschodnie wybrzeże. Ale takie widoki olać? No to pojechaliśmy najpierw na wschód.
Dla ułatwienia często podaje się, że Great Ocean Drive rozciąga się między Adelajdą a Melbourne. I rzeczywiście znakomita większość tego odcinka (hmm, zaledwie jakieś 1200 kilometrów) biegnie wzdłuż malowniczego wybrzeża.
Ale właściwa Great Ocen Drive ma 243 kilometry i biegnie między o wiele mniejszymi miejscowościami, Torquay i Warrnambool, w stanie Victoria.
Jeśli ktoś w ogóle kojarzy tę trasę, to zapewne z malowniczych klifów, wzdłuż których przez większość czasu wiedzie droga. No my przynajmniej tak kojarzyliśmy. I jakie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że nie tylko o klify tu chodzi.
Otóż drogę tę wybudowali Australijscy żołnierze, którzy wrócili z pierwszej wojny światowej. Miał to być przede wszystkim hołd dla ich poległych kolegów. Ale chodziło też oczywiście o to, żeby dać pracę setkom wracających mężczyzn, dla których nie było w kraju innego zajęcia.
Teren tutaj jest górzysty, w dodatku skalisty, więc żołnierze łatwo nie mieli i budowa zajęła im aż 16 lat. Droga, którą w całości oddano do użytku w 1932 roku, połączyła odległe osady, do których wcześniej można było dostać się jedynie przez busz albo ocean. Widoki, takie jak niżej, sprawiły, że wkrótce stała się popularną atrakcją turystyczną i dumnie nazwano ją największym na świecie wojennym pomnikiem.
Dodać do tego jeszcze trzeba dziesiątki malowniczych plaż, czystą wodę, wysokie fale…Można tę trasę przejechać w jeden dzień, ale jeśli tylko ktoś lubi takie widoki to można byłoby tu spędzić tydzień albo i dwa.
Największe wrażenie robią oczywiście odcinki wiodące wzdłuż klifów. Ale jest to przede wszystkim droga górska i w wielu miejscach wije się stromymi zboczami. Jest wąsko, ślisko, ostro pod górę albo w dół. Momentami mieliśmy wrażenie, że znów jesteśmy w północnej Tajlandii. Ach, pojeździłoby się tu motorem… Bo te wszystkie zjazdy, podjazdy, zakręty nie sprawiają już takiej radości jak się siedzi w samochodzie.
Choć kolejny raz o drodze piszę, to zdjęć samej drogi tym razem nie będzie. Takowych po prostu nie udało się zrobić… Ulewny deszcz i silny wiatr, które nam towarzyszyły w tej przejażdżce to tylko małe szczegóły. Gorzej, że przez te 243 kilometry praktycznie nie ma pobocza, ruch jak na autostradzie, ograniczenie prędkości do 80 kilometrów na godzinę miejscowych nie interesuje, a budowniczy nie przewidzieli punktów widokowych dla jadących z zachodu… Jednym słowem nie pozostaje nam nic innego jak wrócić tu jeszcze kiedyś i przejechać całą drogę w drugą stronę.