Najpierw pojechaliśmy na północ od Perth. Ponad tysiąc kilometrów i drugie tyle z powrotem. Tak na rozgrzewkę. Zobaczyć jak się sprawuje samochód, jak się jeździ po australijskich drogach, jak się śpi na kempingach.
No i wiele rzeczy nas totalnie zaskoczyło, przez kilka pierwszych dni głównie przystosowywaliśmy się do nowych warunków, ale o tym będzie następnym razem. Dziś tylko o pięknych widokach, pustych drogach, kangurach na poboczu i strusiach na plaży.
A to zdjęcie akurat z Monkey Mia, turystycznej miejscowości nad Shark Bay. To tam dotarliśmy najdalej, a potem już był powrót w okolice Perth. W Monkey Mia działa ośrodek badawczy zajmujący się delfinami i to właśnie głównie za sprawą delfinów znane jest to miejsce. Każdego ranka przypływają one ponoć do brzegu. Oczywiście my też chcieliśmy je zobaczyć, ale nie bardzo wiedzieliśmy czego się spodziewać.
Okazało się, że to takie na pół dzikie, na pół oswojone delfiny, które tak chętnie przypływają, bo na miejscu czekają już strażnicy z rybami. Jak wyczytaliśmy na tablicy informacyjnej, zwierzaków jest kilka, czasem kilkanaście. I oczywiście zainteresowani mogą pomóc w ich karmieniu.
Pogapiliśmy się na te delfiny trochę a potem ruszyliśmy dalej, bo zaczęło się robić tłoczno, głośno, turystycznie. A dookoła jeszcze tyle do zobaczenia, wcale daleko nie trzeba szukać by znaleźć kawałek pięknej, pustej plaży. Bielutki piasek i krystalicznie przejrzysta woda o turkusowym kolorze to nic niezwykłego w tej okolicy. Można nurkować, snorkelować, surfować, pływać. Komu mało oceanu, są jeszcze lagunki. Równie urocze i zachęcające do kąpieli.
A już absolutnie genialna jest Shell Beach, czyli plaża z muszelek. I to nie byle jaka plaża, bo ma z kilometr szerokości i kilka kilometrów długości. A dookoła tylko kilka osób, żadnych barów, hoteli, cisza, spokój i słońce. Próbowałam dokopać się do piasku, ale słowo daję, nie da rady! Tutaj po prostu nie ma piasku, są muszelki. Raj!
Takich rajów wzdłuż Coral Coast jest więcej. Może nie wszystkie od razu do kąpania, ale podziwiać jest co. Najładniejszy jest chyba Kalbarri National Park. Malownicze klify ciągną się wzdłuż brzegu kilometrami, kaniony sięgają po horyzont, wysuszone koryta rzek wiją się między przedziwnymi formacjami skalnymi… Zresztą, zobaczcie sami:
A gdzie kangury?
No właśnie, kangury. Pierwsze kicaki zobaczyliśmy już drugiego dnia naszej wycieczki, w Lesueur National Park. W ogóle ten park nas zaskoczył, bo nawet za bardzo nie mieliśmy go w planach a okazał się jednym z fajniejszych miejsc, właśnie ze względu na zwierzaki, rośliny i ogólne pustkowie. Poza tym pierwszy raz jechaliśmy nie asfaltową drogą! Całe osiem kilometrów! Trudno nazwać to outbackiem, ale dodaje uroku całej trasie.
Przez park wiedzie asfaltowa droga, na której jesteśmy sami. Ale tak naprawdę zupełnie sami. Tu nawet nie ma obsługi! Przy wjeździe do parku jest stoisko z miejscem do zostawienia opłaty i tyle. Żadnych szlabanów, strażników, kas. Za to za chwilę spotykamy kangury, a zaraz następne i jeszcze trochę. Przy dziesiątym przestajemy liczyć, w końcu to już prawdziwa zgraja!
Ehm, skłamałam z tą drogą… Zapomniałam, że poprzedniego dnia jeździliśmy po piaskowej drodze w Nambung National Park. To to miejsce, gdzie ogląda się Pinnacles, czyli wapienne formacje skalne rozrzucone na piaskowej pustyni. Podobno są to pozostałości po drzewach, a Aborygeni z kolei twierdzą, że to ich wrogowie zamienieni przez bogów w skały. Jakby nie było, wygląda to tak:
No ale to była taka trasa turystyczna, więc się nie liczy. Choć na zdjęciach wygląda imponująco.
W ogóle zwiedzanie parków narodowych jest tutaj fajne. Przyjeżdża się samochodem, przez park wiedzie asfaltowa droga, albo i kilka. Oczywiście są też wyznaczone szlaki piesze, czasem rowerowe. Ale mam wrażenie, że zdecydowana większość ogranicza się do autozwiedzania. Bo po co się męczyć skoro na przykład w Kalbarrii National Parku piękne drogi wiodą prosto na klify, do kanionów, na plaże…
Wszędzie oczywiście toalety, stoliki, ławeczki, daszki, czasem nawet elektryczne stanowiska do barbecue! Tak to wygląda ta dzika przyroda po australijsku. A w Yanchep National Park to już w ogóle cywilizacja na całego. Więcej tu alejek dla samochodów, parkingów, miejsc na piknik, kawiarni niż przyrody. Zostaliśmy więc tam tylko na chwilę, popatrzeć na misie koala. Misie niby w klatkach nie są, ale trudno to nazwać życiem na wolności. Wzdłuż tych kilku(nastu) drzew prowadzi drewniana kładka i można sobie popatrzeć na misie, jak wcinają podrzucony przez obsługę eukaliptus. Albo jak śpią gdzieś tam wysoko w górze.
W sumie więcej zwiedzających niż misiów. A największą atrakcją znów okazały się kangury, które przywitały nas całym stadem i wydawały się lekko zdziwione naszą obecnością.
No urocze są, nie da się ukryć! Ale gdy tylko pojawiło się więcej turystów czmychnęły gdzieś do buszu.
Outback tak po prostu
Paradoksalnie najwięcej tej dzikości, odosobnienia doświadczamy na drogach między kolejnymi parkami, kolejnymi atrakcjami turystycznymi. Gdy godzinami jedzie się przez pustkowia, czasem jakieś pola, hektary upraw ciągnące się po horyzont, kilometry pól.
I tylko co jakiś czas jeden samotny dom na wzgórzu a potem znów długo, długo nic. Jedzie się tak kilkadziesiąt, kilkaset kilometrów, asfaltową, ładną drogą, mija się kolejne samochody, tiry nawet, godziny mijają. I w sumie wydaje się jakby się cały czas było w tak zwanej cywilizacji. Bo przecież jakieś domy są, samochody są, ludzie są. Ale telefon nie łapie żadnej sieci, w radiu cisza, znak drogowy informuje, że następna stacja benzynowa za 100 kilometrów. I wcale nie trzeba 4wd, przedzierania się przez półmetrowe potoki i zaszywania w buszu by poczuć się z dala od wszystkiego…
Informacje praktyczne
Naszą trasę możecie zobaczyć na mapie. Zielone namiociki to kempingi, w których nocowaliśmy. Wszystkie bezpłatne z wyjątkiem jednego, szczegóły w opisach.
Wycieczkę można wydłużyć o wizytę w Exmouth. Jest to kolejne 1 000 kilometrów, dlatego zrezygnowaliśmy.
Większość dróg jest asfaltowa. Odcinki nie asfaltowe, które bez problemu przejechaliśmy naszym autem to: 1. Dojazd do Lesueur National Park (około 8 kilometrów) 2. Dojazd do The Loop i Z Bend w Kalbarri National Park (około 30 kilometrów). W porze deszczowej, albo po intensywnych opadach droga ta może być zamknięta lub nieprzejezdna dla samochodów 2wd więc lepiej sprawdzić wcześniej.
Nie ma problemów z tankowaniem, stacje benzynowe są wystarczająco często, choć cena paliwa rośnie wraz z odległością od Perth.
Wstępy do parków narodowych są płatne, przeważnie około 11$ za samochód za dzień. Warto kupić Holiday Pass, który kosztuje 40$ za samochód (do 8 osób) i jest ważny 4 tygodnie. Można kupić w każdym parku, w którym jest obsługa.
Wstęp do niektórych miejsc może być dodatkowo płatny, przykładowo w Monkey Mia płaci się 8$/osobę za dzień.