Najpierw słoń. A nawet dwa. My jedziemy, na drogę musimy uważać, bo przez strumyk trzeba przejechać, a tu zza zakrętu wyłania się nagle ON. Nie idzie oczywiście sam. Prowadzi go opiekun. Stajemy jak wryci. Nie co dzień na wąskiej, leśnej drodze mijasz się ze słoniem.
Przerażający to trochę widok. Zwierzę jest ogromne, wielkie, powoli stawia kolejne kroki. Wydaje się spokojny, ale ta ogromna masa. Wystarczy jego jeden ruch by nas zgnieść. Nieruchomiejemy, czekając aż przejdzie. Ale tuż za nim pojawia się następny. Tak samo wielki, ale spokojny, sunący powoli przed siebie.
Smutny to widok, słonie okutane są łańcuchami, jedno słowo opiekuna wystarczy, by skręciły, zatrzymały się, czy szły dalej. Od razu przypomina mi się wszystko co czytałam o tresurze. Mijamy słonie i ruszamy dalej, piękną, leśną drogą.
Przejeżdżamy jeszcze kilka razy przez strumyki, chłoniemy rześkie, poranne powietrze. Jeszcze jeden słoń międzyczasie staje na naszej drodze. I w końcu dojeżdżamy do wioski długich szyi.
Wioska na pokaz
Nie planowaliśmy odwiedzać tego miejsca, ale tak poplątaliśmy wczoraj drogę, że nocleg wypadł nam kilka kilometrów od wioski, więc zajeżdżamy tu z ciekawości, jak to właściwie wygląda.
Długie szyje to takie turystyczne określenie dla kobiet z plemiona Paduang. Na pewno kojarzycie zdjęcia kobiet z obrożami na szyjach. Mieszkają one głównie w Birmie, natomiast część uciekła do Tajlandii. I właśnie tych kilka miejsc w Tajlandii, gdzie mieszkają, stało się popularną atrakcją turystyczną. Czytałam na kilku blogach wcześniej, że wygląda to trochę jak ludzkie zoo. Bo turyści przywożeni są tu w grupowych wycieczkach, trzeba kupić bilet wstępu i można przechadzać się po wiosce, a panie z długimi szyjami sprzedają pamiątki, więc można je sobie oglądać i robić im zdjęcia.
Spaliśmy zaledwie kilka kilometrów od wioski, więc z samego rana postanowiliśmy sprawdzić o co właściwie z tym miejscem chodzi. Czy naprawdę nie ma tam takich „zwykłych” ludzi, tylko wszystko jest pod turystów?
No i wygląda na to, że tak właśnie jest. W dodatku gdy przyjechaliśmy około 8:00 rano to wszystko było zamknięte. Bo to taka wioska, w której nie ma domów, tylko same sklepy i stragany, wzdłuż jednej drogi. Oczywiście o tej porze nikt nie chciał od nas biletu, bo ani żywej duszy wokół. Wiadomo, turyści dojadą tu dopiero za dwie – trzy godziny.
Gdy zawracamy ktoś nas pyta czy chcemy zobaczyć długie szyje. No, thank you – odpowiadamy szybko chcąc się stąd wydostać. Po chwili mija nas jednak tradycyjnie ubrana kobieta, z obrożami na szyi. Uśmiecha się tylko i idzie dalej. Dla niej jesteśmy pewnie kolejnymi żałosnymi turystami…
Boczne drogi
Wracamy na główną drogę, nie na długo jednak. Żeby urozmaicić trasę, odbijamy na chwilę w bok. Gdzieś tam mają być jaskinie. No i widoki mają być i wioski nie takie komercyjne. Krajobraz rzeczywiście się nieco zmienia, ale wraz z nim droga. Coraz gorsza, coraz bardziej stroma. Dziura goni dziurę, właściwie już nie ma asfaltu tylko same kamienie. No innych białasów nie widzimy. No bo kto rozsądny ryzykowałby dziurę w oponie na takim zadupiu?
Zawzięcie jedziemy jednak do przodu. Szkoda przecież wracać gdy jesteśmy już prawie na miejscu. W końcu droga staje się jednak tak wąska, stroma i dziurawa, że musimy się poddać. Niewielka to strata jednak, bo już sama wioska i otaczające ją góry tworzą niezwykle malowniczą scenerię.
Na full hamulcu przejeżdżamy przez wioskę, potem na pełnych obrotach wdrapujemy się pod górę z zawrotną prędkością 30 kilometrów na godzinę. Jeszcze jedna próba, tym razem do innej jaskini. Ale już po kilkudziesięciu metrach widzimy, że bez terenowych opon tędy ani rusz.
Droga do Pai
Wracamy więc do głównej drogi, bez jaskiń, ale za to z całymi oponami. Dziś chcemy dojechać do Pai, mekki backpackers’ów w północnej Tajlandii. Nie wiemy czego się spodziewać, ale tani pokój z prysznicem to powinien być na pewno. Wkrótce też spotykamy na drodze pierwszych białych turystów na skuterach. Ten odcinek to chyba najpopularniejszy kawałek drogi dla takich domorosłych motorzystów (do których my też się zresztą zaliczamy). Nikt tu nie jeździ na prawdziwych motorach, choć droga jest stroma, kręta i całkiem wymagająca.
Ale jak widać Honda Click 110 cc nie ma sobie tutaj równych. My na naszej Hondzie PCX 150 cc, z wielkim bagażem musimy wyglądać dziwnie. Do tego stopnia dziwnie, że na punkcie widokowym zaczepia nas jeden z białych i dopytuje o motocykl i trasę, którą robimy. On na swoim Clicku przyjechał przed chwilą z Pai, tylko na punkt widokowy i zaraz wraca. Jak wszyscy w okół chyba, sądząc po braku jakichkolwiek plecaków, skąpym ubraniu, klapkach…
No ale wcale nas nie dziwi taka popularność tego odcinka, bo jest naprawdę ładnie. Blisko z Pai, najprostszy skuter z automatyczną skrzynią biegów bez problemów tu wjedzie i stąd zjedzie. Można pyknąć kilka pamiątkowych fotek i zdążyć na wieczorną imprezkę.
Gdy dojeżdżamy do Pai jest jeszcze widno, a miasteczko wita nas tłumem turystów, dziesiątkami knajpek i całym mnóstwem tanich i przyjemnych hosteli. Tak, właśnie tego się spodziewaliśmy i właśnie tego nam było dzisiaj trzeba.