Przez trzy dni podglądaliśmy życie mnichów w tybetańskim klasztorze Labrang w Xiahe, w prowincji Gansu.
Dotarliśmy tu nie bez problemów. Gdy po kilkunastu godzinach podróży pociągiem wysiedliśmy w Lanzhou okazało się, że tego dnia nie ma już autobusu do Xiahe. Pojechaliśmy więc do miejscowości Linxia, która znajduje się w połowie drogi. Chcieliśmy tam przenocować i pojechać dalej następnego dnia.
Gdy dotarliśmy na miejsce już się ściemniało, poszliśmy więc do pierwszego hostelu polecanego przez przewodnik Lonely Planet. W recepcji pomachali rękami i kazali sobie iść. Poszliśmy do kolejnego hostelu, droższego. To samo – nie ma pokoju. Po drodze weszliśmy jeszcze do kilku innych. Ale nikt nas nie chciał. W końcu ktoś zapakował nas w taksówkę i kazał jechać jeszcze gdzieś indziej. Tak odwiedziliśmy kolejne dwa miejsca. Dopiero w siódmym czy ósmym hotelu zgodzili się nas przenocować. Wszystko dlatego, że jesteśmy obcokrajowcami. A hotele świeciły pustkami z daleka…
Niemiłe przygody wynagrodził nam jednak pobyt w Xiahe. Przyjechaliśmy tutaj zobaczyć klasztor Labrang. Przed przyjazdem wiedzieliśmy tylko tyle, że jest to klasztor tybetański. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że to bardziej skomplikowane. Sam buddyzm ma wiele odmian. Klasztor Labrang reprezentuje buddyzm tybetański, zwany też lamaizmem. Ale żeby nie było tak łatwo, w ramach buddyzmu tybetańskiego wyróżnia się cztery główne tradycje. A klasztor Labrang jest jednym z najważniejszych w ramach tradycji Gelug.
Mówiąc o Labrang lepiej używać określenia zespół klasztorny, niż klasztor. Zdecydowanie trafniej oddaje ono wielkość całego kompleksu. A składają się na niego liczne świątynie z ogromnymi posągami Buddy, budynki uczelniane, stupy, trzykilometrowa trasa pielgrzymkowa – kora i mieszkania mnichów. W Labrang mieszka teraz blisko dwa tysiące mnichów, głównie pochodzących z Tybetu, ale są wśród nich także Chińczycy czy Mongołowie.
Choć Xiahe to chińskie miasteczko, w dodatku z muzułmańską mniejszością, klasztor zdecydowanie góruje nad miastem. Odziani w czerwone szaty mnisi przechadzają się po uliczkach, przesiadują w kawiarniach, gawędzą na ulicy. Buddyjscy wierni odbywają korę, wprawiając w ruch dziesiątki modlitewnych młynków, a tybetańscy sprzedawcy oferują na straganikach modlitewne akcesoria.
Ostatniego dnia wstaliśmy o świcie. Chcieliśmy podejrzeć modlących się mnichów. I choć nie udało się zrobić zdjęć, dźwięk mantry wydobywający się z świątyni na długo pozostanie w naszej pamięci.