Nie oczekiwaliśmy od Kuby ekscytujących przygód. Nie było zdobywania szczytów, przedzierania się przez dżunglę czy chociażby przemierzania tysiąca kilometrów. Było za to leniwe zwiedzanie kolonialnych budynków, trochę gór i trochę plaży, dużo muzyki, dużo drinków i bardzo dużo starych samochodów. Kto jedzie z podobnym zamiarem, ten się nie zawiedzie.
Stare samochody
Od tego powinny zaczynać się wszystkie opowieści o rajskich wakacjach na Kubie. Nie, nie wspomnieniem starych samochodów, tylko wspomnieniem smrodu spalin, który wypełnia płuca zaraz po wyjściu z lotniska i towarzyszy przez cały pobyt. Niby nic w tym dziwnego, bo przecież te amerykańskie krążowniki szos palą po 20 litrów a właściciele leją do baków co się da. Niby to oczywiste, ale na zdjęciu tego nie widać.
Stare samochody spotyka się na Kubie na każdym kroku. Nie ma problemu ze zrobieniem zdjęcia, bo Kubańczykom jeszcze daleko do Azjatów, którzy żądają opłaty nawet gdy sami wepchają się w kadr. Nie ma też problemu z przejażdżką, bo ogromna część tych aut to taksówki, które wypucowane i wypolerowane czekają na turystów.
Guantanamera, guajira Guantanamera…
Zaraz obok samochodów i smrodu spalin, rzuca się w oczy, a raczej wpada w ucho, muzyka. Kto nie zna Guntanamery i innych piosenek spopularyzowanych przez Buena Vista Social Club, ten na pewno pozna na Kubie. Nie ma knajpy w Havanie, w której nie usłyszelibyśmy muzyki na żywo. No dobra, trochę przesadzam, bo takie miejsca by się znalazły, ale zawsze znajdzie się też jakaś uliczna kapela, która krąży od baru do baru czy przygrywa na chodniku. I z pewnością kto nie chce, ten nie spędzi wieczoru bez muzyki.
Nie ma muzyki bez drinków i nie ma Kuby bez drinków. Rum jest tani, a co się z tym wiąże, tanie są drinki. Daiquiri, mojito, cuba libre czy pinacoladę można dostać na każdym kroku w przeróżnych wariantach i o każdej porze.
Daiquiri na śniadanie początkowo wydawało nam się dziwną opcją, ale naprawdę można się szybko przyzwyczaić. Szczególnie gdy w żołądku masz jeszcze homara z poprzedniego wieczoru. No właśnie, homary. Osobiście już podczas pierwszej kolacji przeszłam na dietę homarową. Homar smażony, grillowany, w sosie kawowym, w sosie serowym, bez sosu…Dania z homara były na Kubie niewiele droższe niż z kurczaka czy wołowiny. Zatem wybór prosty, zobaczcie sami.
Oprócz homarów spodobali mi się na Kubie ludzie. Nie mieliśmy co prawda za dużo kontaktu, bo nasz hiszpański nie istnieje, ale każdy wydawał się bardzo przyjazny i co najważniejsze nie nachalny. Z wyjątkiem kilku miejsc w Havanie, gdzie naganiacze restauracyjni potrafili zirytować, jedno „nie, dziękuję”, załatwiało sprawę. Nie mieliśmy też uczucia, że każdy chce nas tylko naciągnąć, oszukać czy wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy.
Inna sprawa, że na Kubie jest drogo. To znaczy, nie drożej jak w Europie, ale drożej niż w Azji. Ceny nas nie zaskoczyły, bo przed wyjazdem sprawdziliśmy potencjalne koszty i wydaliśmy nawet mniej niż założyliśmy. Ale zgodnie doszliśmy do wniosku, że to po prostu nie jest warte takich pieniędzy (nie licząc homarów). Ceny noclegów, transportu i jedzenia są dużo wyższe niż w Azji a standard nieporównywalnie niższy. Do tego dochodzi bilet lotniczy, który na Kubę rzadko można kupić taniej niż za 3-4 tysiące złotych.
Kuba to nie raj na ziemi, ale przyjemne miejsce na krótki urlop. Jest bardzo spokojnie, powiedziałabym za spokojnie. Szczerze mówiąc nie wiem co robilibyśmy gdybyśmy mieli więcej czasu. Co prawda zawsze można pojechać do kolejnej miejscowości, ale po zobaczeniu Trinidadu mieliśmy wrażenie, że wszędzie indziej będzie podobnie i że nic nas już nie zaskoczy.
Nieustannie zaskakiwała nas za to bardzo mała ilość turystów. Plaże były puste, łącznie z tą w Varadero, oczywiście w części, w której nie ma kurortów dla grupowych turystów. Nie mieliśmy też najmniejszych problemów ze znalezieniem noclegu czy zorganizowaniem jakiejkolwiek atrakcji. Jedynie biletów na autobus nie udało nam się ani razu kupić, bo podobno były wyprzedane.
Post scriptum
Co mi się jeszcze spodobało to bardzo duży wybór pamiątek, w dodatku pamiątek bardzo fajnych, kubańskich, robionych na miejscu, a nie sprowadzanych z Chin. Od zwykłych pierdół typu magnesy i breloczki przez ciekawe wyroby z drewna i skóry po całkiem ładne obrazy lokalnych artystów.
Ja na takich marketach z pamiątkami mogłabym spędzić pół wyjazdu. I tym razem tradycyjnie nie obyło się bez przywiezienia całej masy dziwacznych pamiątek, które na straganie wyglądały tak kusząco. Tylko teraz w domu nie wiadomo co z tym robić.