Trinidad to takie sennie, kolonialnie miasteczko na południowo-środkowym wybrzeżu Kuby, o którym mówi się, że czas się tu zatrzymał.
Choć jest to miejsce typowo turystyczne, z wszelkiej maści pamiątkami, wycieczkami i innymi atrakcjami oferowanymi na każdym kroku, ma ono swój niewątpliwy urok. Jest tu tak jakoś spokojnie i kameralnie, że chce się tu zostać chwilę dłużej.
W Trinidadzie zwiedzamy mało, bo nie bardzo jest co. Głównie włóczymy się po uliczkach i zaułkach w poszukiwaniu kolejnych starych aut. Gdy już nasycimy oczy tymi wszystkimi Lincolnami i Cadillacami, ruszamy na poszukiwanie charakterystycznych krat. Ale żeby było ciekawiej nie tych metalowych, a drewnianych.
A gdy już to wszystko się znudzi i gdy wszystkie uliczki znamy na pamięć, to siedzimy na schodach głównego placu i sączymy mojito obserwując leniwy bieg wydarzeń. Choć tak właściwie to nawet nie bardzo jest co obserwować, bo plac już od dawna nie jest centrum Trinidadzkiego życia i tylko czasem pojawi się tu jakaś wycieczka. Albo zaszczeka pies .
Leniwie i nudnawo jest w Trinidadzie, ale o to chyba chodzi. Bo nie robiliśmy tam właściwie nic, ale bardzo nam się podobało .
Aham, warto zostać na dłużej niż jedną noc by złapać trochę tej sennej atmosfery. No i warto oczywiście na miejsce noclegu wybrać (pseudo)kolonialną willę by poczuć się trochę tak, hmm, kolonialnie.