Skoro świt (no około 7:00 rano) jedziemy zdobyć bilety na sumo. Jedziemy w ciemno, można było kupić coś przez internet, ale nie do końca rozumieliśmy co i jak. Od pana w recepcji hotelu dowiedzieliśmy się więcej niż w Osace, ale i tak nie do końca wiemy co i jak, więc wolimy pojechać na miejsce.
Na miejscu bez problemu dostajemy bilety, ale trudno nam się dogadać, więc nie do końca wiemy o której ta impreza się zaczyna. Dochodzimy do wniosku że mamy około godziny, dwóch zanim coś konkretnego będzie się działo. Idziemy więc szukać śniadania. Ależ to proste, wchodzimy do pierwszej z brzegu sieciówki, coś w stylu Costa Coffee czy Starbucks, tylko tutaj jest większy wybór śniadaniowych dań. Trochę z rozrzewnieniem wspominam czasy podróży po Azji, gdy na śniadanie jadło się parowańca (Chiny) albo banana roti (Tajlandia) albo zupę z kluskami (Kambodża)…
Z kawą w kubku na wynos wracamy na zawody. Pierwsza godzina, dwie są nawet ciekawe. Najpierw walczą dzieci, to głównie zabawa a nie prawdziwa walka. Potem dzieci walczą z dorosłymi zawodnikami (dwójka dzieci na jednego dorosłego), to już właściwie taki żartobliwy pokaz. Każdą walkę zwycięża oczywiście młody chłopak a nie profesjonalny zawodnik. Międzyczasie odbywa się też coś w rodzaju skeczu. Przezabawne, no ubaw po pachy. Tak wnioskuję, bo opiera się głównie na mówieniu (po japońsku) i cała sala pokłada się ze śmiechu więc musi to być wybitnie śmieszne.
Potem znowu jest prezentacja zawodników. Trudno nam się połapać która część zawodów się teraz odbywa, ale w sumie czy to ważne.
lh3.googleusercontent.com/T-tXKVV4CNo76BBtMxLSiwCgINceS5VaEWGVExPh4xPLe4wOUpSwOJKmt6NZgivH_Y_1MJVnkcA-3g=w366-h220-rw”>
No i oczywiście zazwyczaj akurat wtedy zawodnicy przystępują w końcu do walki a po 2 sekundach jest po sprawie. Dosłownie. Samo starcie to zaledwie dwa – trzy ruchy.
Ale za to te wszystkie okrzyki, miny, przysiady, posypywania talkiem przed – to zajmuje z 10 minut za każdym razem. Ciekawe widowisko a najbardziej podobają mi się ich kolorowe stroje (przyznaję, nie mam pojęcia jak fachowo nazywają się takie majtki).
Lasek bambusowy Arashiyama
Zawody trwają do około 14:00, potem jedziemy do bambusowego lasku na obrzeżach Kyoto. Na zdjęciach wygląda to dość kosmicznie, w rzeczywistości nie jest to jednak nic specjalnego. Widzieliśmy już bambusowe lasy wcześniej, w Chinach i w Etiopii, więc ten wychuchany i wymuskany lasek, a raczej park, robi na nas średnie wrażenie.
Właściwie to jest to raczej alejka wysadzona bambusami, niż las. Przejście wzdłuż zajmuje nie więcej niż kilkanaście minut. I tak naprawdę dojazd tutaj zajął o wiele dłużej. Nie mieliśmy jednak na dzisiejsze popołudnie nic innego w planach, bo nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie sumo, także przynajmniej nie żałujemy, że przegapiliśmy inną fajną atrakcję.