W końcu po czterech noclegach opuszczamy Osakę i rano meldujemy się w hotelu w Kyoto. Nie zabawiamy tam długo bo od razu łapiemy autobus miejski i jedziemy zwiedzać jedną z najsłynniejszych tutaj świątyń – Kiyomizu-dera.
Żeby dotrzeć do świątyni trzeba wdrapać się stromą uliczką pod górę. Męczącą drogę urozmaicają stragany z pamiątkami i kawiarnie.
Uparcie szukam pamiątek, więc oczywiście odwiedzamy każdy stragan. Niestety nic nie przykuwa mojego wzroku na dłużej. No może oprócz kotków. Kotki są wszędzie.
Jak się okazuje, wszystko można zrobić w kształcie kotka, a jak nie da się osiągnąć kształtu kotka, to na pewno kotka można dołożyć na wierzchu, albo dorysować, albo przyczepić.
Szukanie pamiątek jest męczące (nic nie kupiliśmy) więc zanim docieramy na górę jesteśmy głodni. Im bliżej góry, zamiast do straganów, zaglądamy na wystawy kawiarni. Aha, bo tutaj większość restauracji ma wystawę. Jak w sklepie. A na wystawie jest replika serwowanych dań. Ale nie taka upiękniona i wyglądająca 10 razy lepiej niż to co potem na talerzu.
To są autentyczne odwzorowania serwowanych dań. Zrobione chyba z plastiku, ale pewna nie jestem. Wyglądają tak prawdziwie, że momentami zastanawiamy się, czy to prawdziwe dania tam stoją. Szczerze mówiąc, przez pierwsze dni naprawdę myślałam, że to prawdziwe dania.
W końcu skuszeni plastikowym makaronem i krewetkami wybieramy jedną z knajpek. Zaraz przy głównej uliczce znajdujemy niedrogą knajpkę ze stolikiem na balkonie z widokiem na uliczkę. Spodziewałabym się w takim miejscu wyższych cen, ale wcale nie, jest zupełnie tak samo jak wszędzie. A podane jedzenie wygląda zupełnie jak na plastikowej wystawie…
Gdy w końcu docieramy do świątyni, ciężko jest przebić się przez tłum.
To chyba jedna z najbardziej obleganych atrakcji w Kyoto. Większość (w tym my) przychodzi tutaj popodziwiać przepiękny widok. Świątynia położona jest wysoko na wzgórzu i przy dobrej pogodzie widok musi być naprawdę imponujący.
Świątynia nie robi na mnie piorunującego wrażenia, ale z kolei ciekawie jest poobserwować Japonki i Japończyków, którzy na zwiedzanie świątyni przychodzą w tradycyjnym stroju.
Taki strój można wypożyczyć na dzień lub dwa, na miejscu nawet zrobią odpowiednią fryzurę i makijaż. Ot, taki trend. To Japonia, więc chyba nic nie dziwi. Trochę jakby u nas jadąc zwiedzać Wawel, przebierało się w stroje z baroku. Może to pomysł na biznes?
Po wizycie w świątyni idziemy na baaardzo długi spacer szlakiem innych, mniej znanych świątyń. Po drodze selfie i lody.
Za dużo tego jednak i wszystko nam się miesza, nie wiemy już do jakiej świątyni weszliśmy, do jakiej nie.
Szukamy sławnego ogrodu zen i przez pomyłkę wchodzimy do złej świątyni. Potem okazuje się, że akurat ten ogród był jednym z najładniejszych jakie widzieliśmy.
A ogród zen też udaje nam się w końcu znaleźć.
Na kolację wracamy do centrum Kyoto i po długich poszukiwaniach (ceny nie zachęcają) trafiamy w końcu do ciekawej knajpki, w której próbujemy kolejnego lokalnego specjału, shabu-shabu.