Dziś w planach długa wycieczka. Jedziemy daleko na zachód. Na drogę, już standardowo, kawa na wynos i drożdżówki z piekarni na dworcu. I taka oto sytuacja: ktoś przede mną kupuje dwie kawy na wynos. Kawy wkładają do foliowej reklamówki. Na kubkach są wieczka, ale takie z otworkami do picia… Patrzę z fascynacją. Klient zadowolony odchodzi, ale wraca zanim zdążę zamówić swoją kawę. Co się okazało? Kawy mu się wylały! Serio, kto by się spodziewał. Obsługa kawiarni bez mrugnięcia okiem daje mu dwie nowe kawy. No tego to jednak nikt by się nie spodziewał. Tym razem wziął je w rękach.
Miyajima
Nasz cel dziś to wyspa Miyajima, znana dzięki tak zwanej pływającej bramie. A jak starczy czasu wieczorem to po drodze zatrzymamy się też w Hiroszimie.
Najpierw jedziemy pociągiem do Hiroszimy, tam przesiadamy się w kolejkę podmiejską, która dowozi nas na przystań. Stamtąd promem płyniemy na wyspę. Zastanawialiśmy się jak znajdziemy przystań po wyjściu z kolejki, ale helo, to przecież Japonia. Po pierwsze wszystko jest napisane i oznakowane, po drugie tłumy białasów jadących z nami kolejką zmierzają w dokładnie tym samym kierunku. Zgubić się nie da. Nasz bilet tygodniowy na pociągi działa także na prom, także wystarczy stanąć w kolejce do wejścia i po chwili płyniemy już na wyspę.
Po kilku minutach już z promu widać sławną bramę.
Ale jakaś taka blada. Na wszystkich zdjęciach z Japonii brama jest jaskrawo czerwona, na tle pięknej niebieskiej wody, z drzewami w oddali… No tak. Photoshop. Otóż brama w rzeczywistości tak czerwona nie jest, co prawda jest aktualnie w remoncie, może jak skończą pomalują całość? Gdy dopływamy brama jest w wodzie, jednak widać że zbliża się odpływ.
Nie śpieszy nam się pod bramę, robimy trochę zdjęć z daleka, międzyczasie zwiedzamy shrine, a na podejście bliżej czekamy do odpływu.
Idziemy na krótki spacer po wyspie. Po raz pierwszy spotykamy tu jelonki. Spodziewaliśmy się ich dopiero w Narze, ale jak się okazuje tutaj też mieszkają. Są dosłownie wszędzie! Leżą na chodniku, siedzą przy drodze. Nie wyglądają na agresywne, raczej ignorują turystów, ale zdjęcie i tak robię z daleka.
Wracamy pod bramę, teraz już można podejść bardzo blisko.
Przed drogą powrotną mała przekąska – grillowane ostrygi. Jem tylko ja, Fry wolał coca-colę.
I jeszcze tylko mały deser, lody „bobki jelonka” (tłumaczenie moje, po ang. deer poo) i możemy wracać.
Hiroszima
W drodze powrotnej robimy przystanek w Hiroszimie. Miasto nie różni się niczym od tego co widzieliśmy do tej pory. Tak samo nowocześnie, tak samo czysto. W sumie dlaczego miałoby się różnić? Od zrzucenia bomby atomowej minęło 60 lat.
Z dworca kolejowego jedziemy tramwajem do Parku Pamięci. Już z drogi widzimy znany nam ze zdjęć budynek, a raczej pozostałości budynku.
Zostawiono go jako memoriał, by przypominał o tym co się tutaj wydarzyło. Jestem zaskoczona, że aż tak dużo tego budynku się zachowało.
Zawsze miałam w głowie obraz miasta totalnie zmiecionego z powierzchni ziemi. Okazuje się, że przetrwało całkiem sporo budynków, ale władze je wyburzyły, zostawiając tylko ten jeden.
Na chwilę przed zamknięciem udaje nam się jeszcze wejść do muzeum. Najpierw długim ślimakiem schodzimy do okrągłego pomieszczenia. A tam pusto i tylko na ścianach widzimy setki małych tabliczek – każda tabliczka ku pamięci jednej ofiary. Stoisz po środku tego i po raz pierwszy w życiu poświęcasz temu wydarzeniu więcej niż 5 sekund. Pomysł jakże prosty a jak wymowny. Muzeum zebrało też dziesiątki przedmiotów, które przetrwały wybuch, dziesiątki historii ludzi, którzy przeżyli. Nie da się jednak wysłuchać i przeczytać więcej niż kilku.
Do Osaki docieramy po 22:00. Oczywiście musimy coś zjeść. Oczywiście idziemy na Dotonbori. Oczywiście chcemy zrobić sobie razem zdjęcie. Wychodzi jak widać poniżej…