Próbujemy wstać rano, ale długi lot i zmiana czasu nie sprzyjają. Niestety jak się leci na wschód to zmiana czasu jest dość uciążliwa i wstanie o 7:00 okazuje się dużym wyzwaniem.
Ale jakże inny to będzie wyjazd od dotychczasowych. Na nogach jeansy i trampki, nawet robię makijaż i suszę włosy. Makijaż! Suszarka! To mi się nie zdarzyło jeszcze na żadnym wyjeździe! Kawa na wynos z kawiarni dopełnia tej całości. Tak, to jest zupełnie inny urlop niż dotychczasowe.
Meji Shrine
Jedziemy zwiedzać Meiji Shrine. To świątynia uroczo położona w parku.
Ledwo zdążyliśmy przejść przez pierwszą bramę, rozejrzeć się co nieco po dziedzińcu, a tu jakieś zamieszanie, strażnicy pokazują żeby się przesunąć na bok. Jakaś procesja, nie bardzo wiemy o co chodzi. Ach, to ślub! Trafiliśmy na ślub!
Trudno nam stwierdzić co się właściwie dzieje, młodzi gdzieś idą, za nimi kilka osób. To chyba jeszcze nie główna część wydarzenia. Potem jest spokój na kilkanaście minut, już o nich zapominamy, zwiedzamy sobie dalej. I nagle znów nas ustawiają w rządku, każą zrobić przejście na środku. Tym razem już idzie cały orszak.
Dobrze, że trafiliśmy na ślub, bo sama świątynia nie jest zbyt ciekawa.Głównie turyści, trochę modlących się osób, ale chyba też bardziej w charakterze zwiedzających. Największą atrakcją dla każdego jest napisanie życzenia (modlitwy) na drewnianej deseczce i zawieszenie jej w przeznaczonym do tego miejscu. Z krótkiej obserwacji wynika, że większość robi ot na potrzeby zdjęcia lub filmiku. Ach, gdzie ta maga tybetańskich świątyń…
Kocia kawiarnia
Świątynia zwiedzona, ślub zaliczony, idziemy szukać śniadania. Kręcimy się trochę po okolicy, ale nic nie możemy znaleźć. I nagle widzę co? Cat cafe! Kawiarnia z kotami. Oczywiście nie mogę przejść obojętnie. W Chinach byliśmy w kilku takich miejscach, zamawiało się ciastko, kawę albo coś innego do przegryzienia, a po kawiarni przechadzały się koty. Czy może być lepiej? Wchodzimy więc do środka, okazuje się, że trzeba wjechać windą na jakieś 8 piętro. Tak, to powinno było wzbudzić moje podejrzenia. Ale głód, jet lag i myśl o kawie w towarzystwie kotów chyba mnie zamroczyły. Oczywiście coś tam wcześniej słyszałam o kocich kawiarniach, ale nigdy nie zgłębiałam tego tematu. No i co się okazuje? Cat cafe w wydaniu japońskim to po prostu miejsce, gdzie można poprzebywać z kotami. Nie za darmo oczywiście.
Co za dziwaczne miejsce to jest! Kawa jest, owszem, ohydna z automatu. Koty tylko rasowe. Znane mi z opowieści i gazet podobne miejsca gdzieś indziej na świecie (nawet w Polsce takie są) to kawiarnie, w których schronienie znajdują koty bezdomne, oddane, zabrane ze schronisk. Właściciele zajmują się kotami, często celem takiej kawiarni jest znajdowanie im nowego domu (czy jednak jest inaczej a ja żyję złudzeniami?). Ale nie tutaj. Tutaj to czysty biznes. Piękne, wychuchane i wymuskane koty ras wszelakich mieszkają tu na stałe, mają do dyspozycji przeróżne zabawki, obsługa oczywiście dba o nie należycie. A Japończycy za odpowiednią opłatą mogą poprzebywać z tymi kotami w jednym pomieszczeniu. Można je głaskać, ale nie można brać na ręce. Koty są mega znudzone głaskaniem i nawet bardzo nie uciekają, ale nie powiedziałabym żeby to głaskanie sprawiało im jakąkolwiek przyjemność. Fani kotów wiedzą o czym mówię – jak głaskasz kota to wiesz, czy mu się podoba czy nie, a tutaj nic, zero reakcji, całkowite zobojętnienie.
Posiedzieliśmy trochę z tymi kotami, tyle ile należało nam się za minimalną opłatę i poszliśmy szukać śniadania dalej. Biedni ci Japończycy, żeby zobaczy kota muszą płacić. Trzymanie zwierząt domowych podobno nie jest tu zbyt powszechne, głównie ze względu na klaustrofobiczne mieszkania ale pewnie też tryb życia. Skoro Japończycy pracują po 14 godzin na dobę, raczej nie miałby kto zajmować się takim zwierzakiem.
Takeshita Street
Lżejsi o kilkadziesiąt jenów, bogatsi o dziwne doświadczenie i dalej głodni idziemy piechotą w stronę Takeshita Street. To znane na całą Japonię i nie tylko zagłębie popkultury. Liczymy na dziwacznie poubierane japońskie nastolatki i coś do jedzenia. Tym razem rozczarowania nie ma.
Jest tryliard ludzi, są przeróżne przekąski (naleśniki z owocami do wzięcia w rękę na wynos!).
Jest głośno, są nastolatki z różowymi włosami i fioletową watą cukrową, są sklepy z dziwnymi ubraniami i jest trochę jak na londyńskim Camden Town.
W sumie to nie jest długa uliczka, gdyby nie tłum ludzi to jej przejście zajęłoby maksymalnie 10 minut. Ale dzieje się tyle, że nie wiadomo gdzie patrzeć.
Posileni naleśnikiem z owocami, bitą śmietaną i czekoladą idziemy szukać nowoczesnego Tokyo.
Cel: przejście dla pieszych Shibuya
To chyba jedno z najbardziej znanych przejść na świecie. Podobno na raz potrafi nim przechodzić kilka tysięcy ludzi (no nie wiem czy to możliwe). Długa droga przed nami, nie wiem czemu idziemy piechotą zamiast podjechać metrem.
Ale zanim dojdziemy na to sławne przejście to tak naprawdę widzimy kilka innych, które o miano najtłoczniejszych na świecie też mogłyby powalczyć.
Gundam
Napatrzyliśmy się na nowoczesne Tokio. Teraz pora na najważniejszą atrakcję… Jedziemy na drugi koniec miasta, żeby zobaczyć pomnik Gundama. Czyli robota z japońskiego science fiction. Nie mam pojęcia co to, ale Fry każe nam jechać. Skoro już tu jesteśmy to selfie musi być.
Bullet train
Wieczorem jedziemy do Osaki. Pierwsza podróż bullet trainem. Mamy już rail pass, czyli tygodniowy bilet na pociągi. Jeszcze nie do końca orientujemy się jak to wszystko działa więc na wszelki wypadek idziemy na stację trochę wcześniej i odwiedzamy informację. Okazuje się, że przy pierwszej podróży bilet trzeba aktywować. Potem już tylko wsiada się do wybranego pociągu.
Gdy dojeżdżamy do hotelu w Osace jest już około 22:00. Jesteśmy kosmicznie głodni idziemy więc na poszukiwanie czegoś do jedzenia w najbliższej okolicy. Zaledwie dwie uliczki dalej trafiamy na market z dziesiątkami kawiarni i sklepików. Szkoda, że wszystko się właśnie zamyka… Udaje nam się jednak coś jeszcze znaleźć. Kelnerka mówi trochę (no bardzo trochę) po angielsku, niektóre rzeczy są przetłumaczone. Wybieramy to co brzmi zachęcająco.
Dobre było, zwłaszcza zielona herbata z prażonym sezamem!