Przygotowując się do podróży po Boliwii, czy już będąc w La Paz nie sposób nie usłyszeć o tzw. Drodze Śmierci. Okrzyknięta najniebezpieczniejszą drogą świata stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji turystycznych tego kraju. Jak wyczytałam w Internecie, zbudowali ją w latach 30-tych paragwajscy jeńcy wojenni i do niedawna była jedynym połączeniem La Paz z dżunglą.
Ta wąska, gruntowa droga wije się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów, mając z jednej strony pionowe skały, z drugiej zaś kilkusetmetrową przepaść. Co roku w tę przepaść spadają ciężarówki, autobusy, prywatne samochody i… rowerzyści.
I właśnie na rowerach postanowiliśmy przebyć osławioną El Camino de la Muerte. Niemal każda agencja w La Paz organizuje zjazdy rowerowe tą trasą. Można oczywiście pojechać na własną rękę, ale jakoś tak wyszło, że nie wzięliśmy z Polski rowerów, kasków, rękawiczek i zapasowych opon. To wszystko natomiast wynajęliśmy w jednej z lokalnych agencji.
Impreza zaczyna się rano, w jednym z hosteli, gdzie podczas wspólnego śniadania – jedziemy w grupie kilkunastu osób – słyszymy pierwsze instrukcje i dostajemy cały sprzęt. Busami, z rowerami na dachu, wyjeżdżamy za La Paz, na wysokość ok. 4 700 m n.p.m., do miejscowości La Cumbre, gdzie mamy zacząć zjazd.
Jest zimno, wieje i pada drobny deszcz. Już żałuję, że nie mam szalika i czapki. Pierwsze pamiątkowe zdjęcia i ruszamy.
Z początku wszystko wydaje się banalnie proste i przyjemne, bo mimo, ze ostro w dół, to jednak jedziemy po asfalcie, z szeroką drogą z poboczem. Zaczyna jednak padać coraz ostrzejszy deszcz. Przy prędkości kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, po śliskiej od deszczu jezdni, wyprzedzana przez ciężarówki, z wciąż wciśniętym hamulcem, i totalnie zapadanymi okularami powoli przestaję panować nad rowerem, a co gorsze, nic nie widzę…
Na jednym z postojów rezygnuję z dalszej jazdy, przynajmniej tymczasowo, i wsiadam do jadącego za nami busa. Fryderyk znalazł lepszą metodę na mokre okulary – po prostu je zdjął. Przy wadzie wzroku rzędu -4,5 to całkiem niezły pomysł, nie powiem…
Kilkanaście kolejnych kilometrów pokonuję w busie, międzyczasie wjeżdżamy na właściwą „Drogę Śmierci”. Już nie ma asfaltu, nie ma dwóch pasów i barierek. Są za to ostre kamienie, błoto, gałęzie, z jednej strony przepaść, z drugiej pionowe skały w górę. Jest ruch lewostronny, bo tak podobno bezpieczniej, mijanie się tylko na zakrętach, bo tam najszerzej, na prostej drodze dwa auta obok siebie nie miałyby szans się zmieścić… Wciąż pada, a nad przepaścią gęsta mgła. Może to i lepiej…
Jeszcze kilka kilometrów niżej i pogoda zaczyna się poprawiać, już tylko lekko kropi, a przedzierające się przez chmury słońce powoli osusza drogę. Decyduję się wrócić na trasę. Jest cieplej, coraz cieplej. Nie trzeba walczyć z wiatrem, deszczem, niektórzy jadą już tylko w samych koszulkach, albo nawet bez. A pomyśleć, że jeszcze kilkanaście kilometrów temu odczuwalna temperatura wynosiła kilka stopni.
Wbrew pozorom jazda w dół nie jest lżejsza i przyjemniejsza niż podjeżdżanie pod największą górę. A już na pewno nie jest bezpieczniejsza. Choć nie musisz pedałować, bo bez tego Twoja prędkość przekracza kilkadziesiąt kilometrów na godzinę, już po kilkunastu minutach wysiadają Ci nadgarstki od ciągłego wciskania hamulca. A ostre kamienie, wyskakujące wciąż spod kół, w każdej chwili mogą przyczynić się do wywrotki, pęknięcia opony czy utraty kontroli nad kierunkiem jazdy.
Oj, nie ma letko, jak mawiają niektórzy, ale jak się coś zaczęło to trzeba skończyć. Kręci mi się w głowie, przy każdym większym kamieniu wydaje mi się, że zaraz spadnę z roweru i polecę prosto w przepaść. Ja się nawet nie boję. To wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma czasu na strach. O podziwianiu widoków już nawet nie wspomnę. Gdyby nie wcześniejsza przejażdżka busem nawet nie zdawałabym sobie sprawy z ciągnącej się cały czas wzdłuż drogi kilkusetmetrowej przepaści.
Po kilku godzinach morderczej jazdy, gdzie 120% twojej siły skupia się na hamowaniu i omijaniu co większych kamieni docieramy w końcu do celu. Wycieńczeni, przemoczeni, nie wiem czy bardziej od deszczu czy potu, cali w błocie i ledwo stojący na nogach resztkami sił niemal czołgamy się do hostelu, gdzie czeka na nas gorący prysznic i obiad. To chyba jeden z przyjemniejszych pryszniców w moim życiu… Jeszcze tylko relaks nad basenem i ruszamy w drogę powrotną do La Paz. Tym razem już wszyscy w busach podziwiamy trasę, którą przed chwilą mknęliśmy w dół. To jednak było trochę niebezpieczne…