Dotarliśmy do Potosi jakoś między 1.00 a 2.00 w nocy. Ciemno, zimno i do domu daleko…a gdzieś przespać się trzeba…
Wysiadamy z autobusu, milion taksówkarzy chce nas wieźć do Sucre, czyli około 3h drogi od Potosi. My: taxi, hostel Potosi. Oni: No hostel Potosi, hostel Sucre. I tak w kółko. I weź się dogadaj. Miasto ma około 140 tys. mieszkańców, wszyscy turyści tu przyjeżdżają na wycieczkę do kopalni srebra, a oni nam wmawiają, ze nie ma żadnego hostelu.
W końcu trafia się jednak taksiarz, który zawozi nas pod hostel. 20 zł od osoby (drogoooo!!), warunki, hmm, dobrze, że było ciemno, no ale właśnie, było ciemno, więc nie ma co wybrzydzać.
Gorączka srebra
Najpierw była góra – Cerro de Potosi. Mieniąca się wachlarzem kolorów, od miedziano-pomarańczowego przez rdzawo -rudy po brunatno – brązowy, magiczna góra, w której wnętrzu skrywały się olbrzymie pokłady srebra. Odkryli to hiszpańscy konkwistadorzy, którzy zaślepieni legendami o bogactwie, założyli w jej wnętrzu kopalnię, u jej stóp zaś stworzyli miasto – Potosi.
Sława „góry zrobionej ze srebra” szybko przekroczyła nie tylko granice, ale też morza i oceany. Napływ spragnionych bogactwa wydobywców, wciąż zwiększane zastępy robotników i wyniszczająca eksploatacja sprawiły, że w połowie XVI wieku Potosi było jednym z największych miast na świecie, mając blisko 200 tysięcy mieszkańców! Przez dwa wieki z Cerro de Potosi wydobyto 41 tysięcy ton srebra! Co ciekawe, w wyniku tak zabójczego wydobycia nie tylko złoża niemal się wyczerpały, ale też sama góra zmalała o kilkaset metrów!
Dziś kopalnia jest popularnym miejscem wycieczek. My na wycieczkę jednak nie poszliśmy. Całkowita komercjalizacja tego miejsca jakoś nas zniechęciła.
Stolica, o której nikt nie wie
Rano zaś, a raczej po 12.00, bo zagadaliśmy się z przypadkowo spotkanymi na dworcu Polakami, pojechaliśmy do Sucre. Chcieliśmy zobaczyć jak wygląda stolica Boliwii. Tak tak, stolica Boliwii, bo wcale nie jest nią La Paz, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział..(my przed wyjazdem do Ameryki Południowej też nie wiedzieliśmy).
W tym przypadku najciekawsza była trasa. Podroż autobusem miała trwać 3 godziny, a dłużyła się w nieskończoność. Jakieś górki, dołki, trochę większe górki i większe dołki, raz z jednej strony przepaść, z drugiej strony pionowa ściana w górę, za chwilę pola i łąki niczym na trasie Lublin – Lubartów. Po drodze kilka postojów. Wsiadają, wysiadają, kłócą sie, krzyczą, sprzedają jedzenie, kupują jedzenie. ).
I tak dojechaliśmy do Sucre ok. 16.00. Hostel, Internet, obiad i zrobiło się ciemno, a rano wracamy do Potosi. To niezłą przejażdżkę sobie zafundowaliśmy 😉 W sumie grubo ponad 7h jazdy żeby zjeść obiad. No ale jaki obiad…
Z kawą w chmurach
Rano wracamy do Potosi. Kupujemy na 19.30 bilet do La Paz i idziemy na szybkie zwiedzanie. Kościół tu, kościół tam, jakiś plac, jakieś muzeum. I kolejny kościół. Z napisem Cafe. Hmm, interesujące, trzeba sprawdzić. Wchodzimy do środka, a tam teatr. No tego się nie spodziewaliśmy. Przerobili sobie kościół na teatr! Ze sceną na ołtarzu! Idziemy dalej, a tam kawiarnia. Jakiś pan namawia nas żeby wejść na więżę, skąd jest podobno świetny punkt widokowy na miasto. A pani ma nam tam przynieść piwko i kawkę. No to idziemy. I idziemy. I idziemy. Lekko nie jest, w końcu jesteśmy na kilku tysiącach metrów n.p.m. a tu każą wyżej wchodzić.
Ale udało się. Z niemałą zadyszką wylądowaliśmy na dachu tego kościoła-teatru. Patrzymy dookoła i… warto było. Biorąc pod uwagę, że Potosi położone jest na ponad 4 000 m n.p.m. to już prawie jakbyśmy byli w chmurach. A jak przyszła kawa to juz niczego mi więcej do szczęścia nie brakowało…