Do Ghuangzhou przyjechaliśmy trochę tak z rozbiegu. Bo sławny, bo znana na całym świecie kuchnia kantońska, bo byliśmy tak blisko… Miały już być „prawdziwe Chiny” a był deszcz i kolejne dość zachodnie miasto. Szybko więc odpuściliśmy sobie zwiedzanie w strugach deszczu i przez 2 dni z lubością popijaliśmy kawę w kawiarniach i delektowaliśmy się chłodniejszym powietrzem.
Gdy w końcu trochę się przejaśniło trafiliśmy na wyspę Shamian, kolejną pozostałość kolonializmu w Chinach. Pełno tu europejskich budynków, jest nawet kościół katolicki i… polski konsulat.Foto tabliczki
Gdy na murze dostrzegliśmy białego orzełka na czerwonym tle podeszliśmy bliżej żeby zrobić zdjęcie. Już miałam naciskać spust migawki jak zza pleców usłyszałam krzyk. Odwracam się, a tu w budce strażniczej, której wcześniej nawet nie zauważyłam, stoi chiński strażnik, uzbrojony po zęby i broni dostępu do naszego konsulatu. No ładnie. A kilka metrów dalej druga budka i drugi strażnik. Aż nam mowę odebrało i poszliśmy od razu dalej. A naszym sąsiadem jest nie kto inni tylko konsulat amerykański…
A Ghuangzhou trochę już chińskie, ale ciągle jednak takie zachodnie…Uciekliśmy do Guilin.